Podsumowanie muzyczne roku 2008 (1)Zapraszamy na pierwsze z podsumowań muzycznych 2008 roku. Dziś swoje ulubione albumy i zeszłoroczne rozczarowania przedstawiają Sebastian Chosiński i Mieszko B. Wandowicz.
Sebastian Chosiński, Mieszko B. WandowiczPodsumowanie muzyczne roku 2008 (1)Zapraszamy na pierwsze z podsumowań muzycznych 2008 roku. Dziś swoje ulubione albumy i zeszłoroczne rozczarowania przedstawiają Sebastian Chosiński i Mieszko B. Wandowicz. Sebastian Chosiński Muzycznie 2008 rok zdecydowanie nie zaliczał się do najciekawszych w XXI wieku. O ile robiąc podsumowanie A.D. 2007 nie miałem żadnych problemów ze skonstruowaniem swojej dziesiątki, o tyle poszukując w pamięci udanych płyt wydanych w minionych dwunastu miesiącach, długo musiałem się zastanawiać, które albumy naprawdę zasłużyły na wyróżnienie. Po długich dyskusjach z samym sobą udało się w końcu zebrać odpowiednią liczbę krążków. Von Hertzen Brothers „Love Remains the Same” Fińska kapela, na czele której stoi trzech braci von Hertzen (stąd nazwa) – Kie, Mikko i Jonne – jawi się nową wielką nadzieją rocka progresywnego. Przede wszystkim dlatego, że jej muzyka znacznie wykracza poza granice klasycznego progresu. Na „Love Remains the Same”, trzecim pełnometrażowym krążku kapeli, coś dla siebie znajdą bowiem również wielbiciele klasycznego hard rocka z lat 70., jak i zwolennicy psychodelii. Osobom gustującym w rozbudowanych formach spodobają się zwłaszcza dwa kawałki: otwierający album „Bring Out the Sun (So Alive)” oraz zamykający go „The Willing Victim”. Pomiędzy nimi mamy do czynienia ze sporą porcją bardzo przystępnej, choć ambitnej muzyki. Dowodem na duży potencjał komercyjny braci von Hertzen niech będzie fakt, że krążek ten w rodzimej Finlandii dotarł na sam szczyt najlepiej sprzedawanych płyt. Cynic „Traced in Air” Po piętnastu latach milczenia przypomniała o sobie kapela, która niegdyś – do spółki z Dream Theater – zdefiniowała pojęcie progresywnego metalu. O ile jednak James LaBrie i koledzy po dziś dzień opierają swoją twórczość na połączeniu hard rockowej motoryki z symfonicznymi brzmieniami, o tyle Paul Masvidal, Sean Reinert i Sean Malone postanowili w swojej muzyce pożenić death metal z fusion. Wydany w 1993 roku album „Focus” stał się wydawnictwem kultowym; za następną dekadę za takowy może zostać uznany najnowszy krążek – „Traced in Air”. Jest tu wszystko, za co fani metalu pokochali Cynic już kilkanaście lat temu – deathowe szaleństwo i połamane rytmy, których nie powstydziłby się sam Robert Fripp. Być może tak właśnie brzmiałby dzisiaj nieodżałowany Death, gdyby Chuck Shuldiner nie rozstał się przedwcześnie z tym światem. Metallica „Death Magnetic” Chociaż nie zaliczam się do tych, którzy w czambuł potępiają „St. Anger”, w duchu miałem nadzieję, że najnowszy krążek Jamesa Hetfielda i jego przyjaciół będzie jednak produktem wyższych lotów od swego poprzednika. I, jak wielu innych, nie zawiodłem się! Kilka kawałków – przede wszystkim te, które wybrano na single (między innymi „The Day That Never Comes” czy „The Judas Kiss”) – dosłownie wbija w podłogę. Nie jest to może jeszcze powrót do poziomu „Master of Puppets” czy „Czarnego albumu”, ale na pewno Metallica uczyniła krok we właściwym kierunku. Wreszcie słychać w ich muzyce radość grania i świeżość pomysłów. Świetnie radzi sobie Kirk Hammett, a i Hetfieldowi niewiele można zarzucić. Dobrze przysłużyło się zespołowi również pojawienie się za konsoletą Ricka Rubina. Acid Mothers Temple „41st Century Splendid Man Returns” Kawabata Makoto przyzwyczaił nas już do tego, że co roku wydaje co najmniej kilka płyt. W 2008, jeśli wierzyć oficjalnej stronie zespołu, ukazało się siedem krążków Acid Mothers Temple z premierowym materiałem. Było więc spośród czego wybierać. Nie był to jednak wcale wybór łatwy. Zdecydowałem się na „41st Century Splendid Man Returns”, choć równie dobrze mógłbym wybrać którykolwiek z sześciu pozostałych albumów. Tak naprawdę bowiem zawarta na nich muzyka niewiele się od siebie różni. Wszędzie mamy do czynienia z podobnymi rozwiązaniami brzmieniowymi i kosmiczno-psychodelicznymi dźwiękami, przywodzącymi na myśl dokonania wczesnego Hawkwind, Pink Floyd czy King Crimson (utwór tytułowy). Sporo tu również odniesień do krautrocka chociażby („Ruck Zuck”). To smakowita uczta dla tych, którzy nie boją się odlotów i są w stanie zaakceptować nie znającą granic wyobraźnię lidera zespołu. Steven Wilson „Insurgentes” Twórczość Stevena Wilsona kupuję w ciemno. Nieważne, czy jest to nowa płyta Porcupine Tree, Blackfield, No-Man, Bass Communion czy Incredible Expanding Mindfuck. Wilson to marka, w którą warto inwestować. Dwupłytowe wydawnictwo „Insurgentes” to jednak, o dziwo, dopiero pierwszy oficjalny solowy album Anglika. Nie brakuje tu pięknych melodii, które powoli, ale nad wyraz skutecznie wciągają słuchacza w zupełnie inny świat (vide „Salvaging”, „No Twilight Within the Courts of the Sun”). Lider Jeżozwierzy po raz kolejny zaserwował nam muzykę, wobec której nie można pozostać obojętnym – mimo raczej sentymentalnego, wyciszonego nastroju, słychać w niej niesamowite emocje. Od strony wykonawczej album jest bez zarzutu. Ale to nie powinno dziwić, skoro poza Wilsonem w nagraniach wzięli udział muzycy tego formatu co Gavin Harrison, Jordan Rudess, Theo Travis i Tony Levin. Dream Theater „Images and Words – 15th Anniversary Performance” Panowie z Dream Theater słyną z tego, że rozpieszczają swoich sympatyków. Praktycznie co roku – poza wydawnictwami oficjalnymi – ukazują się płyty klubowe, wydawane tylko dla najbardziej zagorzałych fanów. Zebrała się już zresztą całkiem pokaźna ich kolekcja. W 2007 roku członkowie zespołu postanowili uczcić piętnastolecie publikacji krążka „Images and Words”, od którego tak naprawdę zaczęła się ich wielka światowa kariera, i ruszyli w trasę koncertową, podczas której wykonywali cały materiał z tamtej płyty. Był to wprawdzie drugi album w dyskografii Amerykanów, ale zdecydowana większość wielbicieli właśnie od niego rozpoczyna historię kapeli. Nie bez powodu, to przecież na nim zadebiutował w roli wokalisty James LaBrie. Koncert wydany na płycie odbył się 16 czerwca 2007 roku w Bonn. Układ kompozycji jest dokładnie taki sam jak na oryginalnej wersji. Dream Theater nie byliby jednak sobą, gdyby nie pokombinowali. Sporo jest więc tutaj improwizacji i solówek, w efekcie których płyta wydłużyła się o piętnaście minut. Najbardziej odjechali przy „Surrounded”, w wersji koncertowej trwającym aż osiem minut dłużej. Największe wrażenie pozostawia jednak, dokładnie tak jak w przypadku krążka z 1992 roku, otwierające całość fenomenalne „Pull Me Under”. To, moim skromnym zdaniem, numer wszech czasów z dorobku Dream Theater. Alexander Veljanov „Porta Macedonia” To nie jest dokładnie taka płyta, jakiej oczekiwałem po wokaliście Deine Lakaien. A jednak nie wyobrażam sobie bez niej zestawienia najlepszych krążków minionego roku. Trzeci solowy album Niemca zaskakuje przede wszystkim w warstwie muzycznej – mniej jest na nim electro-gotyckich klimatów kojarzonych z twórczością macierzystej kapeli, trochę więcej (jak w przypadku wcześniejszych płyt „Secrets of the Silver Tongue” i „The Sweet Life”) za to rocka, a nawet pojawiają się taneczne brzmienia. Wszystko jednak w odpowiednio dobranych proporcjach. Dla starych fanów Veljanova pewnym zaskoczeniem może być otwarcie, czyli nieco radosny „Der Kongress”, później jednak pojawia się kilka kawałków, które mają wielkie szanse podbić serca wielbicieli Deine Lakaien (np. „Mein Weg”, „Your House on My Hill” czy „Zwei vor und drei zurück”). Planowana na luty trasa koncertowa artysty po Niemczech zapowiada się na duży sukces – nie tylko komercyjny, ale także artystyczny. Gerard Manset „Manitoba ne répond plus” Klasyk francuskiej piosenki wydał w 2008 roku swoją dwudziestą płytę. Biorąc pod uwagę, że zadebiutował czterdzieści lat temu, nie jest to szczególnie wybitny rezultat. Ale przecież liczy się nie ilość, ale jakość, a z tym pan Manset – dzisiaj już sześćdziesięcioczterolatek – nigdy nie miał większych problemów. Minęły już wprawdzie czasy, kiedy na rynku francuskim przecierał on szlaki, łącząc w swojej twórczości wpływy piosenki autorskiej, folku, rocka progresywnego i ballady, mimo to wciąż pozostaje postacią znaczącą, a każda jego nowa płyta z miejsca staje się wydarzeniem. Na „Manitoba ne répond plus” nie brakuje tego, za co kochają go miliony Francuzów, a więc podszytych romantyzmem ambitnych piosenek, które z jednej strony mogą kojarzyć się z dokonaniami Georgesa Brassensa i Jacquesa Brela, z drugiej zaś – z całą tzw. genueńską szkołą śpiewających autorów (vide niezapomniany Fabrizio De Andre czy Ivano Fossati). Chrypka Manseta nieprzerwanie robi spore wrażenie na słuchaczach, tym bardziej że z wiekiem nie stracił on zdolności do komponowania po prostu pięknych piosenek (jak np. „Comme un Lego”, „Demain il fera nuit”, „Le pays de la liberté”, „O amazonie”). Murple „Quadri Di Un’Esposizione” Włoski rock symfoniczny to, wbrew pozorom, nie tylko Goblin i Premiata Forneria Marconi. W latach 70. kraj ten wydał wiele świetnych kapel progresywnych, którym jednak w zdecydowanej większości nie udało się zawojować świata, mimo że na to zasługiwały (jak chociażby Planetarium). Jedną z nich było dowodzone przez Pina Santamarię Murple. Zespół wydał w 1974 roku album zatytułowany „Io sono Murple”, po czym… rozpadł się. Na drugi krążek rzymian musieliśmy czekać trzydzieści cztery lata. I chociaż album „Quadri Di Un’Esposizione” nie dorównuje swemu poprzednikowi, mam do tej muzyki jakiś szczególny sentyment. Ujmuje zwłaszcza jej bezpretensjonalność, melodyka i wierność przeszłości. W czasach gdy większość kapel progresywnych skręca w kierunku metalu, psychodelii bądź ambientu, Włosi mają odwagę grać tak, jak grało się tę muzykę ponad trzy dekady temu. To bardzo staromodna płyta, która fanów Dream Theater czy Porcupine Tree może przyprawić o rozstrój żołądka, ale dla kogoś, kto uczył się progresu na Yes, Genesis (z Peterem Gabrielem) czy Emerson, Lake & Palmer, obcowanie z „Quadri Di Un’Esposizione” będzie prawdziwą ucztą. Na spaghetti westerny też kiedyś narzekano, że to jedynie marna podróbka! A to właśnie dzięki nim rozbłysła gwiazda Clinta Eastwooda. Może staruszkowie z Murple też jeszcze nie powiedzieli ostatniego słowa. Peter Gee „The Spiritual World” Peter Gee – syn anglikańskiego pastora – na co dzień jest basistą w czołowej brytyjskiej kapeli neoprogresywnej Pendragon. Od święta jednak nagrywa albumy solowe. „The Spiritual World” jest trzecim krążkiem w karierze, który podpisał własnym nazwiskiem. Na tle dwóch wcześniejszych, wydanych jeszcze w poprzedniej dekadzie („Heart of David” i „Vision of Angels”), nowy krążek prezentuje się zdecydowanie najlepiej. W czym zresztą jest spora zasługa wykonującego partie wokalne Steve’a Thorne’a. W warstwie tekstowej Gee pozostaje wierny swoim chrześcijańskim przekonaniom, muzycznie natomiast oscyluje w okolicach rodzimego Pendragona i Marillion (ze Steve’em Hogarthem). Jedyną znaczącą różnicą jest to, w solowych kompozycjach znacznie większą rolę odgrywają, co jest jak najbardziej zrozumiałe, partie gitary basowej. Świetne wrażenie robią zwłaszcza „Gloria in Excelsis”, „One Summer’s Day” i zamykająca album ballada „My Angel”. Pomiędzy nimi znajdują się natomiast urocze miniatury (vide „Polish Beauty”, „Canaletto”), które dowodzą, że liczne wizyty Pendragona w Polsce miały na Petera znaczący wpływ. • • • |
Wydawana od trzech lat seria koncertów Can z lat 70. ubiegłego wieku to wielka gratka dla wielbicieli krautrocka. Przed niemal trzema miesiącami ukazał się w niej album czwarty, zawierający koncert z paryskiej Olympii z maja 1973 roku. To jeden z ostatnich występów z wokalistą Damo Suzukim w składzie.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj najbardziej jazzrockowy longplay czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma.
więcej »Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Czas zatrzymuje się dla jazzmanów
— Sebastian Chosiński
Płynąć na chmurach
— Sebastian Chosiński
Ptaki wśród chmur
— Sebastian Chosiński
„Czemu mi smutno i czemu najsmutniej…”
— Sebastian Chosiński
Pieśni wędrujące, przydrożne i roztańczone
— Sebastian Chosiński
W kosmosie też znają jazz i hip hop
— Sebastian Chosiński
Od Bacha do Hindemitha
— Sebastian Chosiński
Z widokiem na Manhattan
— Sebastian Chosiński
Duńczyk, który gra po amerykańsku
— Sebastian Chosiński
Awangardowa siła kobiet
— Sebastian Chosiński