Tymon Tymański, znany z yassowych eksperymentów, awangardy i hardrockowej ekstrawagancji, jazzowych standardów oraz dźwiękowych „jaj”, to jednak muzyk bardzo mocno „siedzący” w tradycyjnym rocku, mimo że często traktowanym z przymrużeniem oka, czego dowodem są albumy nagrywane z The Transistors. Na najnowszym krążku tej formacji Tymański ukazuje kolejną stronę swojej osobowości i proponuje nam wycieczkę do Liverpoolu.
Orkiestra samotnych serc sierżanta Tymona, tudzież czy bigos z truskawek aby smaczny?
[Tymon & The Transistors „Bigos Heart” - recenzja]
Tymon Tymański, znany z yassowych eksperymentów, awangardy i hardrockowej ekstrawagancji, jazzowych standardów oraz dźwiękowych „jaj”, to jednak muzyk bardzo mocno „siedzący” w tradycyjnym rocku, mimo że często traktowanym z przymrużeniem oka, czego dowodem są albumy nagrywane z The Transistors. Na najnowszym krążku tej formacji Tymański ukazuje kolejną stronę swojej osobowości i proponuje nam wycieczkę do Liverpoolu.
Tymon & The Transistors
‹Bigos Heart›
Utwory | |
CD1 | |
1) Goodbye | |
2) Drugs | |
3) Bigos Heart | |
4) Help Me Out | |
5) Less Than Two | |
6) Sunday | |
7) Posłuchaj, Siddharto | |
8) I Think It's Ok | |
9) I Don't Know | |
10) Samsara | |
11) Pete Best Was Good Enough | |
12) Love Don't Last | |
Dla osób bywających na występach Tymona – bez różnicy, z jakim gra składem – „Bigos Heart” inspirowany muzyką spółki Lennon-McCartney nie powinien być zaskoczeniem. Na koncertach często usłyszeć można jakiś cover The Beatles (pamiętam występ Yass Ensemble w Alchemii na krakowskim Kazimierzu i świetną wersję „Come Together”). Nareszcie pochodzący z Gdańska muzyk nagrał własne kompozycje w klimacie swoich idoli. Na bazie z liverpoolskich truskawek przygotował polskie tradycyjne danie, bigos mianowicie.
Płyta, nad którą prace trwały na przełomie trzech lat, miała początkowo wyglądać zupełnie inaczej. Wszystko zaczęło się od nagrania utworów znanych z wcześniejszych projektów Tymańskiego (Trupy, Czan). Miały zyskać nowe, lepsze brzmienie. Nieskrępowani i nieograniczeni czasem muzycy (próby i nagrania miały miejsce w domowym „studio” Tymona) zajęli się większymi i mniejszymi zmianami w aranżacjach i tak na krążku znalazły się „Sunday”, „I Think It’s OK”, „Drugs” znane jako „Dragi to syf” i „Samsara”. Tymon na chwilę projekt porzucił i dopiero w przerwie w przedłużającej się pracy nad musicalem „Polskie gówno” wrócił do pomysłu, trochę go jednak zmieniając. Ziścił swoje marzenie – stał się „bitelsem” (kto o tym nie śnił?) – i nagrał najbardziej „poważny” ze swoich albumów w ostatnich latach, przesiąknięty atmosferą dokonań Wielkiej Czwórki.
Zacząć trzeba już od szaty graficznej. Okładkę zdobią figurki przedstawiające cztery charakterystyczne postacie w garniturkach, a tytuł wpisany jest w znane z Sierżanta Pieprza logo. Wewnątrz znajdziemy ilustracje (od czarno-białych zdjęć po tęczowe rysunki) jak najbardziej z epoki – lata 60. to najbardziej progresywny czas w kulturze i sztuce popularnej – jednym słowem pop-art spod znaku Andy’ego Warhola. Tu brawa należą się Jarosławowi Świerczkowi. Najważniejsza jest jednak muzyka.
A odbiciem lat 60. są niewątpliwie kompozycje Tymona, inspirowane nagraniami The Beatles. Nawet w lekko „marleyowskim” utworze tytułowym słychać wpływ Brytyjczyków, Paula szczególnie. Sir McCartney obecny jest także w pozostałych numerach, w urzekających wokalach oraz chórkach i – przede wszystkim – tekstach, w większości napisanych po angielsku („Posłuchaj, Siddhartho” jest jedynym wyjątkiem), traktujących o sprawach uniwersalnych i dotykających nas wszystkich, czyli o miłości.
Mimo że nie wszystkie kawałki trzymają wysoki poziom, to album w żadnym momencie nie nuży – chwilami zaciekawia i wciąga, często wzrusza. Kilka utworów to prawdziwe perełki nawiązujące do nagrań Paula, Johna, George’a i Ringo – „Posłuchaj, Siddhartho” (gitara na wstępie to wykapana „Julia” z Białego Albumu), „Love Don’t Last” zaczyna się prawie identycznie jak „Real Love” z „Antologii”, jej zakończenie (oddzielone od całego utworu chwilową ciszą) powinno się znaleźć na „Magical Mystery Tour”, tak między „Flying” a „Blue Jay Way” (nie wspominając, że partia gitary to typowe „harrisonowskie” granie).
Tak jak różnorodna jest muzyka The Beatles (i tak jak wiele składników w dobrym bigosie), tak i na „Bigos Heart” znajdziemy mieszankę stylów. Obok łagodnych, ciepłych ballad („Help Me Out”, „Less Than Two”) zawiera dwa utwory mocniejsze, oparte na bluesowych riffach, nierzadko ocierając się o psychodelię i ciążące ku eksperymentom dźwiękowym („I Don’t Know” i rewelacyjna, zdecydowanie ciekawsza od poprzedniej wersja „Sunday”). Jest też miejsce na trochę zabawy – czasem Tymański puści do słuchacza oczko, a to rockandrollowe („Pete Best Was Good Enough”), a to w rytmie reggae („Bigos Heart”). Głos lidera również bywa zmienny. Raz stylizowany na McCartneya („Samsara”), raz na „rockowego” Lennona („Sunday”). Warte podkreślenia jest uczestnictwo w nagraniach dawnego kolegi z Miłości – Leszka Możdżera, który wspomógł zespół nie tylko grą na klawiszach (jego partia w „Help Me Out” brzmi jakby nagrywał ją Billy Preston na potrzeby albumu „Let It Be” ), lecz także wokalnie w chórkach. Głosu udzielił również Grzegorz Halama, który zaangażowany jest w „Polskie Gówno”. Jego recytację i śpiew znajdziemy w „Posłuchaj, Siddhartho” – lekko lennonowskiej kompozycji, zdradzającej także wpływ rodzimych Czerwonych Gitar. Oczywiście to niejedyne wzory dla Tranzystorów. Całość brzmi tak, że sam Tom Petty by się nie powstydził, a i spokojnie mógłby zaśpiewać takie „Help Me Out”. Z bliższych pokoleniowo Tymańskiemu twórców należy wskazać Wilco, którzy z pewnością włączyliby do repertuaru kompozycję „Less Than Two”, a bracia Gallagher zawiścią zareagowaliby, usłyszawszy „Drugs” – Tymon bije ich na głowę (choć pewnie znając jego podejście – nie stanowi to żadnego komplementu).
Tymon & The Transistors dokonali czegoś, co wydawało się niemożliwe dla polskiego zespołu. Zagrali własne kompozycje w aranżacjach z lat 60., wzorując się na jednym z najważniejszych bandów wszech czasów i… uczynili to, nie popadając w śmieszność. Zapewne postarał się o to również Piotr Pawlak (realizator poprzedniej płyty „Don’t Panic! We’re From Poland”), którego produkcja nie ustępuje dziełom chociażby takiego tuza jak Jeff Lynne. Nawet trochę pastiszowy „Pete Best Was Good Enough” robi wrażenie lekkością, z jaką Transistors odnaleźli się w takiej typowej dla wczesnych Beatlesów stylistyce – charakterystyczne harmonie wokalne, obowiązkowa harmonijka czy też poklaskiwania są jak najbardziej słuszne i na miejscu, nie trącając myszką. A tekst Tymona to dobre wyjście do dłuższej dyskusji – co by było, gdyby… Co ciekawe, w tym kawałku na perkusji produkował się syn Tymona – Lukas (który jest także autorem tytułej tezy) – i słychać, że chłopak wie, co robi, czuje rock and rolla.
Na swoim blogu Tymański napisał odnośnie tej płyty takie zdanie: „Nie zawadzi szczypta piękna, liryczności i słodyczy – jeśli się, kurwa, nie wstydzicie. Ja się nie wstydzę”. Panie Tymonie – BO NIE MA CZEGO! Jak ciężko powiedzieć coś językiem tak doskonałym, jak muzyka Chłopców z Liverpoolu, przekonało się już wielu. A Tymański & The Transistors wyszli z tej próby obronną ręką. Mnie brakuje jeszcze jednego ostrzejszego kawałka – tak dla równowagi. I gdyby zamiast jednej ze starszych kompozycji znalazła się jedna nowa rzecz więcej… Dobrze, wystarczy, bo jeszcze ktoś pomyśli, że narzekam. Krótko – bigos z truskawek smaczny. Taki polski, choć angielski.