Od dawna wiadomo, że japońscy twórcy mają nadzwyczaj bujną wyobraźnię, ale to, co dzieje się w „Gyo”, to w ogóle wyższa szkoła jazdy. Cywilizacja ziemska pada tutaj bowiem pod naporem kroczących ryb, zatruwających atmosferę odorem gnijących zwłok.
Orient Express: Apokalipsa bąkami napędzana
Od dawna wiadomo, że japońscy twórcy mają nadzwyczaj bujną wyobraźnię, ale to, co dzieje się w „Gyo”, to w ogóle wyższa szkoła jazdy. Cywilizacja ziemska pada tutaj bowiem pod naporem kroczących ryb, zatruwających atmosferę odorem gnijących zwłok.
Apokaliptyczne anime, zahaczająca w dodatku o horror, to wcale nie takie częste zjawisko. „Gyo” dość udanie łączy oba wymienione gatunki, zgrabnie balansując pomiędzy narastającym poczuciem beznadziejności walki z czymś, co przerasta ludzkie pojęcie, a grozą i obrzydzeniem, jakie budzi widok i zachowanie wyposażonych w pajęcze nogi ryb. Szkoda tylko, że film całkiem mocno odbiega od komiksowego oryginału, bo proponując formę miejscami złagodzoną, a miejscami rozwodnioną nieistotnymi wątkami, tak naprawdę spłyca pomysł i tworzy z okrutnej i mrocznej w założeniu historii ugrzecznioną papkę dla mas. To prawda, nadal posiadającą pazur i dysponującą szerokim wachlarzem makabry i ohydy, ale mimo wszystko w jakiś sposób jałową i nie wzbudzającą zbyt wielkiego zachwytu.
Komiks, na bazie którego zrealizowano anime, powstał w latach 2001-2002 i wyszedł spod ręki Junji Ito, utalentowanego rysownika, którego dzieła do dziś cieszą się niesłabnącą popularnością. Dość wspomnieć, że jego debiutancka manga „Tomie”, wydana w roku 1987 i opowiadająca o dziewczynie, która potrafi odrodzić się z najmniejszego nawet fragmentu ciała, stała się zarzewiem serii – jak dotychczas dziewięciu – aktorskich horrorów. Zekranizowano – oczywiście znów aktorsko – również dwie inne mangi Ito: „Uzumaki” („Wir” albo „Spirala”), zupełnie szaloną opowieść o pojawiającym się w najmniej spodziewanych momentach nadprzyrodzonym wirze, w sposób jeżący włos na głowie pochłaniającym kolejne ofiary, oraz „Kakashi” („Strach na wróble”), bardzo klimatyczną opowiastkę o zagubionej w górach dolinie, gdzie raz do roku ożywają uplecione przez mieszkańców strachy na wróble.
Niestety, aktorska ekranizacja „Gyo” wymagałaby zbyt dużych nakładów finansowych, w związku z czym zdecydowano się nakręcić wersję animowaną. I to tanią wersję animowaną, bowiem kreska jest tutaj zaskakująco prymitywna jak na dzisiejsze standardy, a wzbogacono ją – i to najzupełniej zbędnie, bo wyszedł przez to dziwoląg – elementami zrealizowanymi w 3d. Fabuła rozpoczyna się wakacyjnym wyjazdem nad morze trzech dziewczyn – miłej i wyciszonej Kaori, która wkrótce okazuje się główną bohaterką całej historii, lekkomyślnej i w sumie rozwiązłej Eriki oraz – podobno brzydkiej – Aki. Gdy z morza zaczynają wychodzić cuchnące rozkładającymi się ludzkimi zwłokami ryby, krocząc na czymś w rodzaju czworonogiego, mechanicznego podwozia, a domek atakuje pokaźnych rozmiarów rekin, Kaori porzuca koleżanki i przebija się do Tokio, chcąc dotrzeć do swojego chłopaka, z którym straciła kontakt. W tym czasie Erika, która radośnie oddawała się seksowi z dwoma przygodnie spotkanymi chłopakami, zostaje zainfekowana roznoszonymi przez ryby drobnoustrojami, puchnie, zielenieje i zaczyna wydalać ogromne ilości gazu, tego samego, którym cuchną ryby. Aki, która zaczyna się wyzłośliwiać na temat urody Eriki, a potem własnoręcznie zabija ją w amoku, wcale lepiej nie kończy, choć zdoła jeszcze dotrzeć jakoś do Tokio. Co, tak notabene, jest bzdurą, zważywszy na to, co spotkało Kaori. Ta bowiem poleciała – ponieważ domek znajdował się spory kawałek drogi od stolicy – bodaj ostatnim samolotem, który w dodatku rozbił się podczas lądowania.
Tu denerwująca sztampa, zaanonsowana obecnością postaci Eriki (próżne i rozwiązłe dziewczę, wręcz kwintesencja hasła „pierwsza do odstrzału”), włamuje się do filmu drzwiami i oknami. Kaori i poznany przez nią na pokładzie samolotu reporter wychodzą z katastrofy, w której maszyna straciła skrzydło i przewróciła się na bok, bez najmniejszego zadrapania. Jako że facet dostał zadanie przeprowadzenia wywiadu z wujem ukochanego dziewczyny, przebijają się we dwójkę w kierunku domu wuja, przeżywając – znów absolutnie bez szwanku, mimo że wszyscy inni wydaj się być nieżywi lub przynajmniej mocno poturbowani – katastrofę w tunelu metra. Nie muszę nadmieniać, że udaje im się też zadziwiająco skutecznie uniknąć rekinich kłów, a później macek jakiejś ogromnej kałamarnicy.
Gdy docierają w końcu do wspomnianego domu i znajdują w nim laboratorium, w którym poznają genezę istnienia gazu oraz napędzanych nim podwozi, chaos na ulicach trwa już w najlepsze. Ryby, zdechłe zaraz po wyjściu na ląd, aczkolwiek wciąż produkujące gaz i napędzające podwozia, powoli wygniwają, na koniec eksplodując i zostawiając gołe mechanizmy kroczące. Te jednak w jakiś tajemniczy sposób są w stanie przyciągać nowe, zarażone drobnoustrojem ofiary, zakleszczając je na sobie ażurowym ożebrowaniem i podczepiając pod odpowiednie otwory przewody do zbierania gazu, niezbędnego do funkcjonowania mechanizmu. W efekcie po ulicach zaczyna krążyć coraz więcej spuchniętych od gazu psów, kotów, a wreszcie i ludzi, obnoszonych na pajęczych nóżkach po mieście jak upieczone prosięta z wetkniętymi w usta i tyłek rurami. A jest ich coraz więcej, bowiem zabić tych stworów nie sposób: podwozie jest niemalże niezniszczalne, a leżący na nim dostawca gazu i tak najczęściej jest już martwy, więc karabinowe kule robią tylko trochę więcej dziur w zwłokach. Powoli wyludniający się świat – bo inwazja dotknęła nie tylko Japonii – zaczyna tonąć w wywołujących mdłości oparach. Życie zaczyna zamierać…
Trudno posądzić „Gyo” o najmniejszy cień happyendu, zwłaszcza że ukochany dziewczyny też skończył na samobieżnym podwoziu, choć akurat skonstruowanym przez wuja, próbującego zrozumieć mechanizm zarazy. Jednak w porównaniu z mangą film wypada blado. Jest czystszy wizualnie, łagodniejszy w wymowie i bardziej przystosowany do przeciętnego odbiorcy. A przynajmniej taki miał być w założeniu twórców, którzy dorzucili tu nawet trochę golizny, kompletnie nie pasującej do całej historii, a także zbudowali od podstaw – w sumie nie wiedzieć, czemu – wątek romansowy Kaori z reporterem. W komiksie bowiem bohaterami była tak naprawdę tylko parka zakochanych. Przy czym wiodącą postacią wcale nie była Kaori, wyczulona na zapachy histeryczka, momentami zachowująca się irracjonalnie i obcesowo, kończąca w najgorszy z możliwych dla niej sposobów – stając się źródłem zniewalającego smrodu. Głównym bohaterem opowieści był Tadashi, który najpierw wyciąga z wuja informacje o pracach japońskich naukowców z okresu II wojny światowej, które to prace pośrednio przyczyniły się do powstania kroczących ryb, a potem walczy o zachowanie przy życiu ukochanej, nawet wówczas, gdy ta trafia na skonstruowane przez wuja podwozie i w końcu ucieka gdzieś w miasto.
W wersji filmowej zabrakło również szerszego spojrzenia na inwazję, pokazania jej różnorodności. Ryby od razu atakują Tokio, podczas gdy w komiksie najpierw pojawiły się w okolicach Okinawy, gdzie zatonął okręt przewożący obiekty prowadzonego w czasie wojny eksperymentu, a dopiero po pewnym czasie zaczęły docierać w głąb lądu. Wszystko dzieje się szybciej i bardziej po łebkach. I podczas gdy dużo czasu jest poświęcone zapoznaniu się i rozmowom Kaori z reporterem, ważniejsze wątki, pokazujące rozwój inwazji i mnogość wariantów zakażenia, są spłycone, skrócone i wciśnięte niemalże jako przerywniki (jak choćby przemiana rozwiązłej koleżanki, która niemal w mgnieniu oka puchnie od gazów). Oczywiście komiks też nie był wolny od mankamentów. Jego najsłabszą stroną było zakończenie, bowiem Ito wyraźnie nie udźwignął ciężaru kreacji i poddał się przy próbie dostarczenia odpowiedzi, co rzeczywiście wywołało inwazję, a także jaka byłaby możliwość jej zwalczenia. Zaczął wikłać się w jakieś mętne wywody, otwierając czytelnikowi wręcz kilkanaście furtek, po czym machnął ręką i praktycznie uciął całą sprawę w losowo dobranym miejscu. Nie zmienia to jednak faktu, że „Gyo” jest mrocznym i dość przygnębiającym komiksem, z pewnością wartym wydania kiedyś po polsku.
Natomiast filmową wersję „Gyo” będę polecał wyłącznie jako ciekawostkę, jako pewnego rodzaju próbkę tego, co można znaleźć w komiksie, a także zachętę do sięgnięcia na przykład po znacznie lepsze pod względem realizacyjnym, aktorskie „Uzumaki” i „Kakashi”.
Gyo niedługo zostanie wydane w Polsce przez JPF.