Piotrze, dajże mi jeszcze trochę popieprzyć…
Michał Walkiewicz odpowiada na tekst Piotra Dobrego „
Michał, przestań pieprzyć!”, i jak sam twierdzi, „specjalnie dla niego, za darmo, pisze trzy razy dłuższą recenzję niż ta, za którą zapłacił mu FILM”.
Walt Becker
‹Gang Dzikich Wieprzy›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Gang Dzikich Wieprzy |
Tytuł oryginalny | Wild Hogs |
Dystrybutor | Forum Film |
Data premiery | 13 lipca 2007 |
Reżyseria | Walt Becker |
Zdjęcia | Robbie Greenberg |
Scenariusz | Brad Copeland |
Obsada | Tim Allen, John Travolta, Martin Lawrence, William H. Macy, Ray Liotta, Marisa Tomei, M.C. Gainey, Jill Hennessy, Dominic Janes, Tichina Arnold, Stephen Tobolowsky, Drew Sidora, Cymfenee, John C. McGinley, Stephanie Skewes, Kyle Gass, Peter Fonda, Ty Pennington |
Muzyka | Teddy Castellucci |
Rok produkcji | 2007 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 99 min |
WWW | Strona |
Gatunek | komedia |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Krytyka ufundowana na agresji, zapalczywych reakcjach i niewyszukanym języku jest w dzisiejszych czasach normą, więc za ton Twojego tekstu i podkreślany autopromocyjnym gestem brak ozdobników, Piotrze, nie mam prawa się obrażać. Ponieważ obce mi są podobne metody, pozwól, że pozostanę chłodny i opanowany. Nie chcę edukować Cię z zakresu spraw, którymi się zajmujesz i za które bierzesz odpowiedzialność (bo zakładam, że bierzesz odpowiedzialność za swoje okołofilmowe refleksje), jednakże przywołana przez Ciebie słusznie łacińska fraza de gustibus non est disputandum pojawia się niestety w złym kontekście. To w rzeczonym zdaniu kryje się odpowiedź na Twoje pytania i zadośćuczynienie dla krytyczno-filmowego smaku. Przywołane przez Ciebie „fakty” nie demaskują wcale „pieprzenia”, gdyż owo „pieprzenie” wypływa z prawdy, która brzmi (powtórzę, tym razem po polsku): w sprawach gustu nie ma dyskusji. Pozwól, że wytłumaczę Ci, dlaczego Twoja troska o „powierzchnię »Filmu«”, gdzie „wypisuję farmazony”, jest zupełnie niepotrzebna i nieuzasadniona.
Prawem i obowiązkiem piszącego o filmie jest wydawanie sądów. Recenzja to forma użytkowa, informacja przeznaczona dla czytelnika, ale także tekst o wartości estetycznej, którego autor nie tylko nie dąży do maksymalnej obiektywizacji, ale wręcz podnosi subiektywizm do rangi cnoty. Z rozmowami o aktorstwie zawsze jest ten sam problem: nie mamy warsztatu (o ile sami nie paramy się tym zawodem), żeby oceniać aktorstwo inaczej niż intuicyjnie. Ocena, której poddaję kariery (bo to o kariery aktorskie tu chodzi, co nietrudno z tekstu wywnioskować) Travolty, Lawrence’a i Allena, jest moją osobistą. Pisząc ironicznie o aktorach „wirtualnych”, nakładasz wprawdzie maskę sokratejskiego głupca, ale zakrawa to na działanie stricte prowokacyjne.
Sam dobrze wiesz, że chodzi o to, co rzeczeni panowie potrafią „wygrać”. Allen i Lawrence od kilkunastu lat grają to samo, a ich aktorskie doświadczenie ogranicza się do klepanych taśmowo produkcyjniaków, kiepskich komedii pokroju „Agenta XXL” i „Parasolu bezpieczeństwa” oraz kolejnych „Śniętych Mikołajów”. Nie przeszkadza mi, że się nie rozwijają, ale przyznasz chyba, iż aktora, który nie próbuje sprawdzać się w różnorodnym repertuarze, można podejrzewać o brak wszechstronności. Ja zaś mogę przypuszczać, że zasób jego aktorskich technik jest ograniczony. Nie bazuję wtedy na „faktycznym stanie rzeczy”, o którym, podobnie jak Ty, nie mogę mieć pojęcia, ale na własnych obserwacjach i intuicji. Również na kinowym doświadczeniu, którego mi odmawiasz (do czego masz prawo), opierając się na jednym tekście, w dodatku źle przez Ciebie zrozumianym (co czyni Twoje prawo dyskusyjnym).
Wracając do tematu: Macy, według mnie, jest o wiele bardziej uniwersalny. Zagra wszystko i nawet jeśli z tym samym wyrazem twarzy, to wyrażającym jakże odmienne spektrum emocji. Poprzednie zdanie to właśnie „interpretacja”. Interpretacja nie zakłada niczego obligatoryjnie. To cudze odczucie, na którym polega czytelnik, wierząc, że nie ma do czynienia z dyletantem.
Z Travoltą sprawa jest bardziej skomplikowana. Po prostu uważam (uwaga! akcent na „uważam”), że pod okiem gorszego reżysera niż Tarantino i Nichols jest on ledwie poprawny. Wnioskuję o tym z obejrzanych filmów – nie uciekam się do wróżb z fusów. Jeśli chodzi o kolec w Twoim wrażliwym sercu, czyli „zmianę emploi”, to założyłem – wirtualną skądinąd – sytuację. Oto film o facetach, którzy przełamują kryzys wieku średniego, może być dziełem obsadzonym aktorami rozsadzającymi swoje emploi. Wizerunek cwaniaka-pantoflarza, poczciwego chłopa, nierozgarniętego twardziela. Niestety, nie rozsadzili. Poza Macym, który zrzucił na ekranie skórę zahukanego szaraka. Było to możliwe, ponieważ w jego przypadku nie ma zastosowania przysłowienie „z piasku bicza nie ukręcisz”.
Zakładam, że orientujesz się w temacie prasy filmowej, wszak sam z nią flirtowałeś. Tym bardziej jestem zakłopotany, że muszę Ci to tłumaczyć. Na niektóre rzeczy w recenzji po prostu nie ma miejsca. Recenzent korzysta ze swojego autorytetu i jeśli z góry narzucony format recenzji (oraz korekta) na to nie pozwala, musi rezygnować z przykładów na rzecz uogólnień. Jeśli twierdzi, że „coś jest wyprane z wszelkiego komizmu”, automatycznie przedstawia czytelnikowi swój pryzmat odbioru. Oczywistym jest, że komedia z zasady kogoś rozbawi. Jest to wpisane w definicję gatunku. Pytanie fundamentalne brzmi: co kogo bawi? Przyznam szczerze, że nie bawią mnie ani policjanci-homoseksualiści, ani wypchane ptaki atakujące motocyklistów, ani nawet napominanie o „Deliverance”. Jeśli kogoś to bawi, niech śpi spokojnie – nie jestem intelektualnym faszystą. Powtórzę: w recenzję wpisany jest subiektywizm. Przykład pierwszy z brzegu: Ty, Piotrze. Pisząc notkę z „Gangu Dzikich Wieprzy” na łamach „Esensji”, wybrałeś czytelnika obeznanego w temacie. Takiego, który wie, kim jest Hector Jimenez, Ty Pennington i zna Wojciecha Orlińskiego nie tylko z tetrycznej tabeli. Teoretycznie mogłeś napisać dłuższą notkę, naświetlić jakiekolwiek zalety filmu (prócz tej, że trafiają się w nim zabawne epizody), uzasadnić wysoką „siódemkę”. Nie zrobiłeś tego i nie mam o to pretensji, bo znam Jimeneza, Penningtona, a nawet, co może być dla Ciebie szokiem, Gassa. Ktoś może mieć jednak inne odczucia. Tak więc, jak sam widzisz, za Twoją krytyką nie stoi żadna konkretna idea. Zamiast zdrowego rozsądku wybierasz hipokryzję i pieniactwo.
Czy gdyby film nie był, jak twierdzę, „żenująco słaby”, to „wykorzystywanie mitu »Easy Ridera«” uszłoby mu płazem? Odpowiedź brzmi: tak. Jak zawsze, chodzi o zmarnowany potencjał. Wiesz, że choć „Easy Rider” jednośladami stoi, to przede wszystkim filozofią wolności. Połączenie tych dwóch elementów w „Gangu…” nie zostało wykorzystane do opowiedzenia niczego ciekawego. Ekspozycja na autopilocie, a potem ciąg gagów, z których wynikają tak odkrywcze wnioski, jakie miałeś okazję przeczytać w recenzji. Zbyt płaskie nawet jak na kino familijne i, o ironio, roszczące sobie pretensje do bezpretensjonalności. Twoje podejrzenia, iż boję się o „kultowość” „Easy Ridera”, to kolejny dowód na to, że nie zrozumiałeś tekstu. Chodzi o zmarnowanie świetnego wątku, by „wywołać kilka razy uśmiech”. Dla kontrastu, „Hot Fuzz” również czerpie z wielu kultowych pozycji, ale najwyższym dobrem są tu „wybuchy śmiechu”.
Jesteś za pan brat ze współczesnym kinem, temu nie da się zaprzeczyć (wystarczy prześledzić tabele „tetryckie” z kilku lat wstecz). Tym głębiej powinieneś się zastanowić, czy sposób, w jaki z „Easy Ridera” czerpie „Motór” czy „Ghost Rider”, jest podobny do tego, w jaki czyni to „Gang…”. Jeśli zaś koniecznie pragniesz zrozumieć, dlaczego odwoływanie się do westernowej ikonografii w „Sułtanach westernu” jest „przewrotne”, proponuję powiązać westernową ikonografię z faktem, że pojawia się ona w ramach opowieści o stuprocentowych mieszczuchach.
Nie mogę się nadziwić, że w tekście, w którym rozprawiasz się z moją recenzją, tak łatwo operujesz subtelnymi złośliwostkami pod adresem „Filmu” i innych krytyków (vide Janusz Wróblewski). Nie każdy musi czuć się w obowiązku wysoko oceniać „Hot Fuzz” czy „Szklaną pułapkę 4.0”. Osobiście uważam, że krytyk filmowy z prawdziwego zdarzenia, których w naszym kraju jest naprawdę niewielu (i ani Ty, ani ja do nich nie należymy), nie powinien wychodzić w trakcie żadnego seansu, ale ani to czas, ani miejsce, żeby wyciągać ten temat na wierzch. Na
blogu „Esensji” piszesz:
Na szczęście krytyków niekumających idei kina stricte rozrywkowego ci u nas dostatek, a „Szklana pułapka 4.0” jakoś szczególnie rozpaliła w nich chęć produkowania pseudointelektualnych protestów przeciw takiemu kinu. W to mi graj – Żurawieckiego podpieprzyli, to chociaż na osłodę mam Jacka Szczerbę.
Wytłuszczając ostatnie zdanie, trafiłbym w sedno. Pozwolę jednak nacieszyć się czytelnikom całym fragmentem. Mogą oszukać sami siebie, że chodzi o coś więcej niż wywoływanie burzy w szklance wody.
Piotrze, poczułem wreszcie na własnej skórze, że nie piszę do studni, i za to Ci szczerze dziękuję. Cieszę się z Twojej próby konstruktywnej krytyki, nie pochwalam natomiast tonu, w jakim się wypowiadasz. To tylko kino, prawie tak, jak „tylko futbol”. Nie warto wytaczać tak ciężkich dział. Jeśli Ci ulży: pisząc recenzję, nie wiedziałem, że Travolta zabiera się za rolę w remake’u „Hairspray”. Obiecuję Ci jednak, że jeżeli przyjdzie mi recenzować ten film, podejdę do tego tak samo profesjonalnie, jak do „Gangu Dzikich Wieprzy”. Chcę, żebyś potraktował to zapewnienie poważnie i uwierzył mi na słowo, iż jestem „programowo pobłażliwy”. Nie moja wina, że filmowcy wystawiają tę pobłażliwość na tak ciężkie próby.