Nieee, tego się nie da napisać. No bo co to ma być?! Jakiś pretensjonalny bełkot, i w dodatku każda fraza zakończona znakiem zapytania? Co to ma znaczyć? Pieprzyć ten tekst, nie skończę. Redakcji chyba jakoś się wytłumaczę. Na razie napiję się wina. Kurczę, może najpierw spróbować napisać to, a potem napić się wina, w nagrodę? Zebrać myśli. Nie panikować. To tylko film.
Kamila Sławińska
Być jak Charlie Kaufman
[Spike Jonze „Adaptacja” - recenzja]
Nieee, tego się nie da napisać. No bo co to ma być?! Jakiś pretensjonalny bełkot, i w dodatku każda fraza zakończona znakiem zapytania? Co to ma znaczyć? Pieprzyć ten tekst, nie skończę. Redakcji chyba jakoś się wytłumaczę. Na razie napiję się wina. Kurczę, może najpierw spróbować napisać to, a potem napić się wina, w nagrodę? Zebrać myśli. Nie panikować. To tylko film.
Spike Jonze
‹Adaptacja›
EKSTRAKT: | 100% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Adaptacja |
Tytuł oryginalny | Adaptation. |
Dystrybutor | Vision |
Data premiery | 25 kwietnia 2003 |
Reżyseria | Spike Jonze |
Zdjęcia | Lance Acord |
Scenariusz | Charlie Kaufman, Donald Kaufman |
Obsada | Brian Cox, Nicolas Cage, Tilda Swinton, Maggie Gyllenhaal, Chris Cooper, Judy Greer, Meryl Streep, Ron Livingston |
Muzyka | Carter Burwell |
Rok produkcji | 2002 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 114 min |
WWW | Polska strona Strona |
Gatunek | dramat, komedia |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Cholera. Jak zacząć? Do czego to porównać? Do "Bartona Finka"? Niby można: facet chce napisać scenariusz i ma totalny blok. Onieśmielony własną niekompetencją wobec ulotnego piękna książki, którą ma adaptować, nie jest w stanie znaleźć rozwiązania dość błyskotliwego i dość bezpretensjonalnego, by uroda "Złodzieja orchidei" Susan Orlean ujawniła się w całej swej okazałości. Ale inaczej, tak bardzo inaczej niż u Coenów. Tam nie miało znaczenia, o czym jest scenariusz, który próbuje napisać główny bohater. Równie dobrze mógł chcieć namalować obraz albo skomponować symfonię. Tu tymczasem wcale nie chodzi o niemożliwość napisania scenariusza, bo on właśnie pisze się, niejako sam, przed oczami osłupiałych widzów. Niemożliwość napisania scenariusza JEST scenariuszem. Jak tu pisać o takim filmie?
Może jakaś analogia z klasyki, z historii kina? Fellini i "Osiem i pół"? Twórczość jako pożeranie własnego ogona? Dzieło jako ostateczne świadectwo artystycznej niemoty, nieumiejętności zrozumienia niczego na świecie poza własnym, pokomplikowanym ego? Kreatywność sprowadzona do umiejętnego ubierania w słowa lub obrazy stwierdzenia, że nie ma się nic do powiedzenia? Ale Kaufman jest jednak za cwany, o wiele za cwany na to, żeby wystarczyło mu postawienie widza w konfrontacji z filmem, działającym jak system wzajemnie odbijających się w sobie luster. Owszem, pokazuje widzom samego siebie, widzącym siebie i piszącego o samym sobie, widzącym siebie i tak dalej. Ale czy to wszystko? Po co w takim razie brat bliźniak? Po co to idiotyczne z pozoru zakończenie, jakby przyniesione z zupełnie innego świata? Świata, w którym codziennie jedni ludzie znajdują miłość, a inni ją tracą. Gdzie, na miłość boską, dziecko patrzy, jak mordują mu matkę na schodach kościoła. Gdzie każdego dnia ktoś zdradza najlepszego przyjaciela dla kobiety. Jeśli w życiu rzeczywiście to wszystko się zdarza, po co w ogóle pisać scenariusze?
Jasne, w życiu nic nigdy nie jest wystarczająco pięknie i stylowo. Nade wszystko szybko się kończy i przemienia w cos nieciekawego, trywialnego, codziennego. Nijak nie chce zakończyć się efektowną - lub choćby jednoznacznie kiczowatą - sceną: odejściem w zachód słońca. Jednym celnym zdaniem, niosącym nadzieję na podsumowanie czegoś bardzo ważnego, jakiejś nie odkrytej, życiowej prawdy. Sekwencją, w której kwiaty na klombie ulicznym zamykają się i otwierają w odwiecznym rytmie: dzień-noc-dzień. W filmie wszystko może być lepsze niż w życiu: fascynująca historia o wielkiej pasji nie musi skończyć się na zgubieniu się bohaterów na bagnach, zanim osiągną cel swojej podróży. Film ma kolory, których brakuje życiu, ludzie zmieniają się szybciej i bardziej dramatycznie, poświęcenia i wysiłki mają sens i cel, każdy ciąg wydarzeń zmierza ku nowej, bardziej ekscytującej sytuacji. W filmie łatwiej jest być kimś innym, lub choćby uświadomić sobie, kim chciałoby się być. Ale przecież jednak wymowa książki Orlean jest zupełnie inna! Gdzie tu sens?
Jak to rozgryźć? Skoro w "Złodzieju orchidei" poszukiwanie tajemniczego kwiatu nie niesie nic prócz rozczarowania, należałoby się spodziewać, że Kaufman i Jonze podążą tym samym tropem. Że pogoń za oryginalnym pomysłem na adaptowanie książki skończy się klęską, albo przynajmniej obróci we własną, rozczarowującą, żałosną karykaturę i jeszcze jeden powód, dla którego scenarzysta mógłby publicznie poużalać się nad sobą. A tu - proszę: przełom. Zmiana. Bohater dostaje ważną życiową lekcję, przezwycięża trudności i na końcu odnosi sukces. Dokładnie tego miało nie być, czyż nie tak?
No i te postacie, i grający je aktorzy. Każdy wie, że filmowy Kaufman to nie żaden Kaufman, ale Nicolas Cage, człowiek o pysku rozpoznawanym równie nieomylnie jak ten z portretu na dolarowym banknocie. Filmowy Laroche to nie prawdziwy Laroche, tylko Chris Cooper. To samo z Susan Orlean i grającą ją Meryl Streep. Nikt nie jest tym, kim udaje, że jest - widz wie o tym, więc również bierze udział w grze. A z drugiej strony, dlaczego Catherine Keener może grać sama siebie? Albo Malkovich? Dlaczego na obiedzie u Susan gośćmi są prawdziwi przedstawiciele nowojorskiej societe? Czy Kaufman aby nie ma brata? Może to spisek? Wielopoziomowa mistyfikacja? Jakiś okrutny żart?
No właśnie. Donald Kaufman. Postać fikcyjna, to nie ulega wątpliwości. Po co jednak wprowadzona? Czyżby tylko po to, by udowodnić kunszt aktorski Nicolasa Cage? Nie, niemożliwe. Gadatliwy idiota, umiejący jednak jakoś radzić sobie między ludźmi, przyklejony jakby na siłę do neurotycznego, zagubionego, emocjonalnie zablokowanego Charliego. Kimże on jest, ten Donald? Negatywnym aspektem twórcy? Uosobieniem ograniczonego, myślącego schematami niewolnika Hollywood, jakim Charlie nie chce się stać? Freudowskim sobowtórem - wszystkimi niezrealizowanymi pragnieniami, których autor wstydzi się trochę, a jednak świadom jest, ze je ma? Czy może to raczej wyraz braku - owej, opisanej dawno temu przez Tomasza Manna, pomieszanej z zażenowaniem tęsknoty za "niewinnymi niebieskookimi", jaką odczuwa każda natura, boleśnie samoświadoma, wiedząca zbyt wiele, a przez to niezdolna do typowej dla niewinnych radosnej, głupawej spontaniczności? A może to tylko chwyt stylistyczny, stary jak komedia slapstickowa: jak gruby i chudy, dwaj Kaufmanowie tworzą duet, który dopiero przez kontrast między postaciami wywołuje efekt komiczny? A jeśli tak, to czemu ta komedia okazuje się gdzieś w głębi taka smutna? Dlaczego związek emocjonalny między postaciami okazuje się tak silny? Czy to też widzowie winni traktować z przymrużeniem oka?
W końcu po tych wszystkich wprowadzeniach, po odsłonięciu przed widzem kulisów sztuki pisania scenariusza trudno oczekiwać, by traktował on całą rzecz poważnie. Zwłaszcza wymagający widz - a dla takiego przecież ci dwaj robią swoje filmy - dostrzeże bez trudu słuszność tezy scenopisarskiego guru Boba McKee, że wprowadzenie głosu zza kadru w filmie to pójście na łatwiznę. Albo że nie ma nic gorszego w scenariuszu niż deus ex machina. Dlaczego więc taką przyjemność sprawia słuchanie głosu narratora w "Adaptacji"? Dlaczego nikt nie roześmieje się w głos, gdy dramatyczna ucieczka braci Kaufmanów z rezerwatu Fakahachee (nad ranem, na ślepej, pustej drodze) znajdzie taki, a nie inny finał?
Co on sobie myślał, ten Charlie Kaufman? Dlaczego robi z siebie takiego żałosnego neurotyka, przy którym nawet Woody Allen wygląda jak okaz równowagi psychicznej? Czy to tylko przemyślny gambit, próba wytrącenia zawczasu argumentów z dłoni tym, którzy po sukcesie "Being John Malkovich" gotowi byli skrytykować niemiłosiernie tak każdy następny scenariusz Kaufmana, jak i jego twórcę? Kurczę, w gruncie rzeczy przystojny facet, jak się przyjrzeć zdjęciom. Jeden z takich ludzi, po których spodziewałby się człowiek, że w filmie powinni grać sami siebie. Pieprzony geniusz - mówią. Żeby było śmieszniej, od lat w zasadzie pisze o tym samym: jak by to było, jak mogłoby być, gdyby można było na chwilę być kimś innym. Na przykład Johnem Malkovichem. Albo neandertalczykiem, dzikusem, żyjącym w kompletnym oderwaniu od cywilizacji. Tajnym agentem CIA, zakamuflowanym jako gospodarz popularnego teleturnieju. Albo własnym bratem bliźniakiem, z wierzchu podobnym jak kropla wody, a jednak kompletnie, irytująco odmiennym. Jako to możliwe, że krążenie ciągle wokół tego samego tematu ciągle jednak potrafi być interesujące?
A co w tym wszystkim robi Spike Jonze? Bo sam scenariusz to mało - nawet taki scenariusz, nie? Czy warto, pisząc o tym, wspominać roboczy tekst Kaufmana, opublikowany jakiś czas temu na screenwriter.com? Błyskotliwy, ale jednak wcale nie a tak powalający? Albo, czy reżyser świadomie pozwolił się zminimalizować, zepchnąć na drugi plan, jako wykonawca, rzemieślnik, odpowiedzialny za negocjacje z ILM w sprawie efektów specjalnych i za dopilnowanie, by sceny wypadków samochodowych wyglądały naturalnie? Dlaczego w tym filmie nie myśli się o efektach specjalnych, nawet patrząc na nie i zdając sobie sprawę, że musiano je zastosować, bo, na przykład, jest tylko jeden Nicolas Cage? Dlaczego myśli się o tym filmie jak o kawałku literatury, mimo, że strona wizualna jest w nim taka ważna i tak starannie dopracowana?
Co wreszcie można, a czego nie można w tym filmie brać poważnie? Cokolwiek twierdziłby Kaufman - tam, za oknem jest świat, pełen możliwości, pełen ludzi i pełen rzeczy, w których można się zakochać. I w każdym miejscu i o każdej porze ktoś odnajduje coś, dla czego warto żyć. Na przykład hodowla orchidei. Albo pisanie scenariuszy. Albo recenzji filmowych. Cokolwiek. Po to żyjemy. Po to te miliony lat ewolucji: od jednokomórkowych organizmów, przez glony, orchidee (łącznie z białą Polyrrhiza lindenii), ryby, płazy, ptaki, ssaki wreszcie - lemury, szympansy, aż do pierwszych ludzi. Nieustanna zmiana, wymuszona przez zmieniające się warunki środowiska - czy to tego ukształtowanego przez naturę, czy tez przez kulturę, produkt ludzkiej myśli i działalności. Może właśnie o to chodzi, o wspólną płaszczyznę dla wszystkich występujących w filmie postaci - od statystów w scenie w restauracji po Karola Darwina? O wspólne doświadczenie wszystkich żywych istot, których ostatecznym celem, choćby nieuświadomionym, jest mutacja, zmiana? Adaptacja - a dzięki niej przetrwanie?
No więc o czym to tak naprawdę jest? O neurotycznym scenarzyście, który nie potrafi napisać scenariusza na podstawie czarującej, fascynującej książki, pozbawionej konsekwentnej fabularnej narracji? Czy o zagadkowej kobiecie, która napisała nie dającą się zekranizować książkę - o chłodnej profesjonalistce, zafascynowanej cudzymi obsesjami, które podziwia, a których nie potrafi podzielić? Czy o ekscentrycznym człowieku, bohaterze nie dającej się adaptować książki, gotowym na największe szaleństwo, by podążać za swoją ogromną życiową pasją? Czy ta misterna, bezszelestnie działająca, samoświadoma maszynka, jaka jest "Adaptacja", to jeden film - czy cztery, ukryte jeden w drugim, jak rosyjskie matrioszki? Czy też odpowiedź jest dużo bardziej przewrotna i zaskakująca, niż wszystkie nieoczekiwane zwroty akcji w filmie? Co, jeśli Kaufman i Jonze doszli w myśleniu o filmie dokładnie w to samo miejsce, w które zawędrował Umberto Eco w posłowiu do "Imienia Róży"? Co, jeśli filmy oglądają siebie nawzajem, a prawdziwym bohaterem "Adaptacji" jesteśmy my?
My? Jakże to wygodnie, schować się za bliżej niezidentyfikowany tłum, złożony z nigdy nie poznanych ludzi, których liczba idzie w tysiące, a może nawet miliony. "Widzowie". "Publiczność". Dlaczego nie napiszę "ja"? Czy ironiczny kontekst całego tego piekielnego filmu każe wstydzić się, gdy przyłapią mnie na emocjach, wywołanych czymś tak nieludzko precyzyjnym i wyrachowanym jak "Adaptacja"? Cholera, przecież to jest bardzo emocjonalny film. Właściwie w dziwny sposób emocjonalny - jakby wszystkie te emocje, zagnieżdżone w nim z premedytacją, wzięte były w wielki cudzysłów, na wszelki wypadek, by uniknąć oskarżenia o tani sentymentalizm. Jak książka Orlean, spokojnie mógłby mieć podtytuł "Prawdziwa historia o pięknie i obsesji". O pięknie bycia tu, teraz. Pragnienia czegoś. Wymyślenia sobie własnej obsesji, własnej białej orchidei. Jak to było? Ważne co kochasz, nie co kocha ciebie? Cholerny banał.
Nieee, tego się nie da napisać. No bo co to ma być?! Jakiś pretensjonalny bełkot, i w dodatku każda fraza zakończona znakiem zapytania? Co to ma znaczyć? Pieprzyć ten tekst, nie skończę. Redakcji chyba jakoś się wytłumaczę. Na razie napiję się wina. Kurczę, może najpierw spróbować napisać to, a potem napić się wina, w nagrodę? Zebrać myśli. Nie panikować. To tylko film.
Kieliszek wina. O tak. Potem zacznę od nowa, jeszcze raz.
Tekst sprzed nastu lat, więc i tak mój komentarz nie dotrze, ale:
znakomity, przemyślany i zasługujący na brawa tekst.
Zmusiłaś mnie do ponownego obejrzenia (a widziałem wczoraj :)