„Spring Breakers” to odwrotność dowcipu opowiedzianego z kamienną twarzą: powagą zza kamuflażu ludyczności mogą zachwycić się ci bystrzejsi, zignorują ją zaś wolniej myślący. Co jednak, gdy dowcip nie śmieszy a głównym punktem programu jest kamuflaż, skrywający miałkość tylko?
Pamiętniki z wakacji
[Harmony Korine „Spring Breakers” - recenzja]
„Spring Breakers” to odwrotność dowcipu opowiedzianego z kamienną twarzą: powagą zza kamuflażu ludyczności mogą zachwycić się ci bystrzejsi, zignorują ją zaś wolniej myślący. Co jednak, gdy dowcip nie śmieszy a głównym punktem programu jest kamuflaż, skrywający miałkość tylko?
Harmony Korine
‹Spring Breakers›
EKSTRAKT: | 50% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Spring Breakers |
Dystrybutor | Vue Movie Distribution |
Data premiery | 5 kwietnia 2013 |
Reżyseria | Harmony Korine |
Zdjęcia | Benoît Debie |
Scenariusz | Harmony Korine |
Obsada | James Franco, Selena Gomez, Vanessa Hudgens, Ashley Benson, Heather Morris, Rachel Korine, Ash Lendzion, Lauren Vera, Emma Holzer |
Muzyka | Cliff Martinez, Skrillex |
Rok produkcji | 2012 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 92 min |
Gatunek | dramat, komedia, kryminał |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Łatwo wyciągnąć „Spring Breakers” z lawiny potencjalnych oskarżeń – o demoralizację, kultywowanie przemocy, niezobowiązującego seksu, używek stosowanych w wieku zbyt młodym i pochwałę hedonistycznego, bezproduktywnego carpe diem. Poetyka nadmiaru jako środek prześmiewczy, kontestacja za pomocą groteski, skrajna aprobata, przez swoją skrajność właśnie – ironiczna; chwyty te stosowane są chętnie, mimo/dlatego że budzą sprzeciw i rodzą dyskusje (by wspomnieć najznamienitszy, bo kontrowersyjny przykład kinowego „teatru okrucieństwa” blisko dwudziestoletnich „Urodzonych morderców” Stone’a). Od widza niejako zależy tonacja takiego obrazu, to widz nadaje sens i broni filmu bądź go oskarża, jak zawsze zresztą. Takie kino jednak szczególnie narażone jest na skrajność ocen: jedni w przesadzie upatrywać będą łatwiznę, na którą poszedł reżyser; innych olśni odwaga i bezkompromisowość twórcy, skrajnością rzekomo najtrafniej (bo bezczelnie) wytykającego absurdalność danego zjawiska czy grupy społecznej.
Można dyskutować, czy historii wakacyjnej emancypacji nastolatek, które wybierają się na tytułowe ferie na florydzkie plaże i pragną poczuć powiew prawdziwej anarchii wyzwalając się z oków moralności, przyświeca satyryczna groteskowość. Nie sposób bowiem w najnowszym filmie już nie enfant, lecz nadal terrible Harmony’ego Korine’a odróżnić przesadę od normalności. Szczególnie przy obserwacji nieznającego granic młodego pokolenia Amerykanów. Nietrudno zatem odbiorcy popełnić w trakcie seansu błąd popełniany przez same bohaterki: Wyobraź sobie, że to gra – kusząco mówi przed jednym z występków w prawdziwym (?) świecie jedna dziewczyna do drugiej. Dzika popkultura (innej u Korine’a nie ma – ignorancja to, nieumiejętność twórcza czy świadome pójście na łatwiznę?) i wirtualność przemykają do świata rzeczywistego, jednak konsekwencje tego wychodzą poza ekrany; kaca, także moralnego, nie wyleczymy podłączając się do sieci.
Z mojego tonu można by wnioskować o moralizatorskim wydźwięku „Spring Breakers”. Nic bardziej mylnego! Mimo że całość zamyka się w krytycznym, lecz łatwym de facto osądzie kultury popularnej (w domyśle: miałkiej kultury…) przenikającej wyrwany z codzienności wakacyjny bezczas perwersyjnych dziewczyn, to forma – niepokorna, burzliwa, a jednocześnie grzesznie pociągająca – początkowo zachwyca. Ten „pop-poemat”, by posłużyć się określeniem samego reżysera, momentami olśniewa dynamiką (narkotycznym Slo-Mo wyjętym jakby z uniwersum nowego „Dredda”, z energetyczną nowoczesną elektroniką Skrillexa w głośnikach), feerią barw, iście ekstatyczną stylistyką rodem z teledysku (którym w większej części „Spring Breakers” jest). Pruderii i faktycznej banalności morału opowieści przeciwwagę stanowi błyskotliwość oprawy. Korine zakłada się jak gdyby z popkulturą o jej prostytucję: bierze ją pod ramię, uwodzi, a ta przegrywa i godzi się na kopulację. Twórcy niesławnych „Trash Humpers” nie wystarcza jednak wygrana z kurtyzaną zakładu o jej sprzedajność. Próbuje zgwałcić ją, ukarać: za jej łatwość, taniość, powszechność i zużycie. Upadłość popkultury wygrywa więc twórca za pomocą stylu jej samej. Nastoletnie aktorki odgrywające główne role to przecież gwiazdeczki Disney Channel; przełączamy jednak kanał, by trafić na nocne pasmo MTV: biusty wszelkiego sortu i rozmiaru, pośladki różnych rodzajów, sterydowe klaty i kaloryfery, a wszystkie ciała w gęstych dymach wcale nie pary wodnej, oblewane strumieniami alkoholu… Pięknie, mokro i podniecająco. I z bronią w ręku, bo pastiszujący gangsta rap także ma tu sporo do powiedzenia (srebrnozębny James Franco jako krzyżówka Seana Paula i Lila Wayne’a to jedyny prawdziwie groteskowy, a przez to autentycznie zabawny element tej popkulturowej mozaiki niskiego lotu). Korine wielokrotnie i do znudzenia przejeżdża walcem także po Freudzie, wszechobecną oralną fiksacją na ekranie nie dając dojść do głosu skojarzeniom u widza, jakiekolwiek by nie były. Miałkość i bezpardonowa dosłowność w pewnym momencie zaczynają jednak razić w oczy i zwyczajnie nudzić.
„Spring Breakers” jako podyktowana na warunkach popkultury hybryda wspomnianych „Urodzonych morderców” oraz poprzednich obrazów Harmony’ego Korine’a portretujących w tonacji rychłej apokalipsy pokolenie zdemoralizowanej młodzieży („Dzieciaki” i niedystrybuowany w Polsce „Gummo”) zdaje się mimo wszystko zjadać własny ogon. Wikła się w ograniczenia tego, czego banalności miała być zdaje się podkreśleniem. Zza ukazanej głupoty upadłej generacji MTV i doby Internetu nie przebija się wcale wołanie o pomoc, okrzyk gorzkiej rozpaczy – jak będą próbowali bronić filmu co ambitniejsi. Buzie młodzieży może otwarte, ale doniosłego głosu Korine im nie dał. Formalna przewrotność – to prawda, intrygująca – zachwyca prędzej najoryginalniej ukazanym napadem z bronią, jaki w kinie uświadczymy (oto bezpretensjonalny kunszt formy!, wcale nie udającej czegoś, czym nie jest, nie próbującej miałkością ukazywanych treści wywyższyć miałkość przekazu – a na tym mechanizmie opiera się cały obraz). Atrakcyjna forma filmowa nie pozwala przerazić się młodzieżową degrengoladą. Igraszki z popkultury także nie zadziwiają, gdy miało się styczność z mistrzami szyderstwa z działu muzycznego (Tyler, The Creator czy Die Antwoord), nie rozwlekającymi podrabianej miernej popkultury do ciągnących się półtorej godziny clipów. Krytyka zasłyszana po raz wtóry pusta się zdaje. A miałkość w pozorach wartości irytuje czasem mocniej niż szczera głupota. Stwierdził raz niezastąpiony Lec: Głębię można imitować zabarwieniem. I miał rację. Niestety.