Stracone dusze" Kamińskiego dotykają poważniejszego tematu - odwiecznej walki dobra ze złem, a to już zobowiązuje. Najgorsze jest to, że mógł to być film może nie wybitny, ale z pewnością bardzo dobry. Mógł być... ale nie jest.
Stracone pieniądze?
[Janusz Kamiński „Stracone dusze” - recenzja]
Stracone dusze" Kamińskiego dotykają poważniejszego tematu - odwiecznej walki dobra ze złem, a to już zobowiązuje. Najgorsze jest to, że mógł to być film może nie wybitny, ale z pewnością bardzo dobry. Mógł być... ale nie jest.
Janusz Kamiński
‹Stracone dusze›
Janusz Kamiński - polski operator mieszkający i pracujący w Stanach, zdobywca dwóch Oscarów za zdjęcia do filmów Stevena Spielberga: "Listy Schindlera" i "Szeregowca Ryana", zadebiutował ostatnio w roli reżysera. Jego debiutem miał być mroczny horror. "Stracone dusze" nie są jednak ani niepokojące, ani takie straszne, jak je malują. Krytycy, chyba trochę na wyrost, porównują ten film z "Egzorcystą" i "Dzieckiem Rosemary", mimo że sam reżyser nie przyznaje, jakoby czerpał z nich inspirację. Zresztą "Stracone dusze" mają tyle wspólnego z tamtymi klasykami gatunku, co debiut Andrzeja Bartkowiaka - innego polskiego operatora z Hollywood - pod tytułem "Romeo musi umrzeć" z dramatem "Romeo i Julia" Williama Szekspira. O ile jednak film Bartkowiaka to przykład dobrze zrealizowanego kina akcji, które nie ukrywa, że nie ma żadnych wielkich ambicji, to "Stracone dusze" Kamińskiego dotykają poważniejszego tematu - odwiecznej walki dobra ze złem, a to już zobowiązuje. Najgorsze jest to, że mógł to być film może nie wybitny, ale z pewnością bardzo dobry. Mógł być... ale nie jest.
Już sam tytuł zastanawia. Dlaczego "Stracone dusze"? Jak to się ma do treści? Czy chodzi o tych, nad którymi odprawia się egzorcyzmy, czy też o wyznawców Szatana, którzy nie są przecież głównymi postaciami filmu? A może tytuł dotyczy pary głównych bohaterów? Ale w takim razie powinien brzmieć raczej "Nawrócone dusze", bo przecież oboje do końca przeciwstawiają się woli Księcia Ciemności. Trudno więc zgadnąć, dlaczego twórcy zdecydowali się na taki tytuł, za to w trakcie filmu bardzo często możemy się domyśleć, co się za chwilę wydarzy. A przecież powinno być na odwrót! Oczywiście są takie momenty, w których jesteśmy zaskakiwani, ale to dlatego, że na niektóre "genialne" pomysły sami na pewno nigdy byśmy nie wpadli. A scenarzysta wpadł! Niestety, wpadł też reżyser. I to jak śliwka w kompot.
Kolejny problem to stylistyka wizualna filmu. Rozumiem, że pełne tajemniczości zdjęcia miały zwiększać poczucie zagrożenia, ale mam już serdecznie dosyć obrazowania w stylu filmu "Siedem" Davida Finchera i serialu "Z archiwum X". Syndrom tych filmów polega na tym, że nastrój niepokoju wzmaga się specyficznym kadrowaniem i mrocznymi zdjęciami. Prawie cały czas pada deszcz, nagle zrywa się silny wiatr, a wszędzie jest ciemno i nieprzyjemnie. Główni bohaterowie nigdy nie zapalają światła, bo i po co? Nawet jak zapalą lampę, to i tak zaraz pęknie żarówka. Nawet w ciągu dnia jest szaro, zimno i mokro. Po takich filmach wychodzę z kina bardziej zmarznięta niż przestraszona. O wiele bardziej boimy się oglądając "Dziecko Rosemary" Romana Polańskiego, mimo że większość zdjęć kręcono tam w środku dnia i w pełnym słońcu.
Niestety, Kamińskiemu daleko jeszcze do Polańskiego. Te grafomańskie zdjęcia ostatecznie można by mu wybaczyć - w końcu tym razem nie on był ich autorem. Poza tym taka jest konwencja tego gatunku i dopóki ktoś nie wymyśli czegoś nowego, musimy to jakoś przeboleć. Ale tej nachalnej dosłowności na końcu filmu wybaczyć nie wolno. W Stanach reżyserzy potrafią zepsuć każdy, nawet najlepszy film. Zwykle pod koniec próbują na siłę wytłumaczyć nam "łopatologicznie", o co im przez te minimum półtorej godziny chodziło. A przecież największe arcydzieła sztuki filmowej pozostawiają najważniejsze pytania bez odpowiedzi i do nas należy ich poszukiwanie. Zresztą często tych odpowiedzi jest bardzo wiele, czasem nawet tyle, ilu widzów. Nie wiadomo, czy Kamiński chciał być bardziej amerykański od Amerykanów, czy też zmusili go do tego producenci, ale faktem jest, że zepsuł ten film w iście amerykańskim stylu. Gdyby zostawił nas w niepewności, czy bohaterowie się nie pomylili, ten film nabrał by innego, wyższego wymiaru. A tak dostaliśmy kolejny film o tym, że zagłady świata i przyjścia na ziemię Antychrysta można uniknąć dzięki paru kulkom z pistoletu. Jakie to mało metafizyczne!
Nie chcę tu zdradzać zakończenia, ale można było ten pomysł spuentować inaczej. Wystarczyło pozostawić nas z pytaniem, czy bohaterka grana przez Winonę Ryder miała rację. Może to zwykła fanatyczka, a może po prostu psychicznie chora. Sami musielibyśmy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy wierzymy w opowiedzianą historię i czy ofiara głównego bohatera była potrzebna. Oczywiście, żeby osiągnąć taki efekt trzeba by jeszcze zmienić parę szczegółów, tak aby nic nie było do końca przesądzone. Można było na przykład filmować tylko z perspektywy głównej bohaterki, aby stworzyć wrażenie, że to wszystko dzieje się jedynie w jej wyobraźni, albo umieścić pentagram na jednym z obrazów w sypialni, w takim miejscu, żeby jego obecność wydawała się tam całkiem przypadkowa. Można było, ale...
Główny problem polega chyba na tym, że reżyser nie był przekonany do tematu tego filmu. To nie był jego wymarzony, autorski debiut. Na konferencji prasowej, która odbyła się w trakcie jego krótkiego pobytu w Warszawie wyznał, że nie wierzy w egzorcyzmy, a jego film to właściwie kino rozrywkowe dla młodego, nie wymagającego widza. Nie próbował więc dotykać absolutu, ani zadawać trudnych pytań, które skłaniałyby widzów do głębszych refleksji. Przecież nie za to mu płacą. Przyznał, że był to po prostu najlepszy scenariusz z kilku, które mu zaproponowano. Wybór był zatem prosty: albo robi taki film, jakiego chce wytwórnia, ale nie robi żadnego. Debiutanci mogą się podjąć tylko realizacji zatwierdzonego już scenariusza, który dostał tzw. "zielone światło" w wytwórni. Tylko najwięksi mogą sobie pozwolić na przeforsowanie własnego tematu. Pozostali muszą brać, co im dają. I to niestety widać niemal w każdej scenie tego filmu.