Ostatnimi czasy obrodziło w filmy o żywych trupach. Mogliśmy oglądać w napięciu genialny „Świt” i przysypiać na beznadziejnej „Apokalipsie”. Tymczasem z niepozornych Wysp Brytyjskich przybył „Wysyp żywych trupów”. Na pewno gatunkowo nie jest podobny do żadnego z powyższych. Natomiast pod względem ładunku emocjonalnego do jednego będzie mu bardzo blisko.
Bartosz Sztybor
Święto Zmarłych
[Edgar Wright „Wysyp żywych trupów” - recenzja]
Ostatnimi czasy obrodziło w filmy o żywych trupach. Mogliśmy oglądać w napięciu genialny „Świt” i przysypiać na beznadziejnej „Apokalipsie”. Tymczasem z niepozornych Wysp Brytyjskich przybył „Wysyp żywych trupów”. Na pewno gatunkowo nie jest podobny do żadnego z powyższych. Natomiast pod względem ładunku emocjonalnego do jednego będzie mu bardzo blisko.
Edgar Wright
‹Wysyp żywych trupów›
EKSTRAKT: | 70% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 80,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Wysyp żywych trupów |
Tytuł oryginalny | Shaun of the Dead |
Dystrybutor | UIP |
Data premiery | 29 października 2004 |
Reżyseria | Edgar Wright |
Zdjęcia | David M. Dunlap |
Scenariusz | Edgar Wright, Simon Pegg |
Obsada | Simon Pegg, Kate Ashfield, Nick Frost, Lucy Davis, Dylan Moran, Nicola Cunningham, Peter Serafinowicz, Bill Nighy |
Muzyka | Dan Mudford, Pete Woodhead |
Rok produkcji | 2004 |
Kraj produkcji | Wielka Brytania |
Czas trwania | 99 min |
WWW | Strona |
Gatunek | groza / horror, komedia |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Swego czasu „Maskę” z Carreyem reklamował zwrot: „od zera do bohatera”. To, że Ipkis był niczym, nie ma wątpliwości. Ale żeby nazywać go bohaterem? Zielona facjata, parę sztuczek z balonikami i efektowny taniec nie predestynują nikogo do bycia herosem. W takim razie, co można uznać za wyznacznik bohaterstwa? Zabicie kilku terrorystów na lotnisku, wieżowcu, statku? Ocalenie całej populacji przed straszliwym wirusem i hordą inteligentnych maszyn? A może pokonanie złej siły przybierającej infantylną postać gigantycznego, płonącego oka? Niby każda z tych czynności powinna świadczyć o wielkim heroizmie zaangażowanych. No ale czego można się spodziewać po policjancie, komandosie, mesjaszu i w końcu potomku największego władcy ludzi? Nie ma się co dziwić. Jakie geny, takie czyny.
A co powiecie o Shaunie (Simon Pegg)? Koleś ma prawie trzydziestkę. Żadnego konkretnego celu w życiu. Większość czasu spędza w osiedlowym pubie „Winchester”, gdzie żłopie piwo i pożera orzeszki. Olewa swoją, i tak stworzoną do olewania, pracę. Mieszka z niejakim Edem (Nick Frost), który jest jeszcze większym nieudacznikiem niż on. Zaniedbuje najważniejsze kobiety w swoim życiu: dziewczynę Liz (Kate Ashfield) oraz ukochaną mamusię Barbarę (Penelope Wilton). Wypisz wymaluj, typowy przedstawiciel brytyjskiej klasy średniej (chciałem napisać też, że polskiej, niestety nie wiem, jak wielkim musiałbym być manipulatorem, by z funta zrobić złotówkę). Mało takich znamy? Nie na darmo oglądało się Boyle’a, Ritchiego, Kerrigana czy Love’a.
Shaun jest jednak inny. On nadaje prawdziwe znaczenie stwierdzeniu „od zera do bohatera”. Śmierdzący, nieodpowiedzialny leń w obliczu ogólnoświatowego zagrożenia staje na wysokości zadania. Staje tak wysoko, że aż trudno uwierzyć, by ten sam człowiek jeszcze przed chwilą z trudem podnosił tyłek z kanapy. Ale, tak w istocie, to czemu się dziwić? Przecież niecodziennie przyczyną zagłady Anglii i całego świata są żywe trupy. Każdy odpowiedzialny obywatel, w podobnej chwili, zmobilizowałby się i rozpoczął eksterminację zombie. No tak, ale Shaun nie jest ani odpowiedzialny, ani nie uważa się za obywatela jakiegokolwiek zrzeszenia. W takim razie aplauz na stojąco dla Shauna i jego poświęcenia. Człowiekowi, który potrzebował tak ogromnego bodźca, aby dojrzeć, powinno się stawiać pomniki, rzucać kwiaty pod nogi i przytykać małe dzieci do pocałowania.
Oglądanie „Wysypu żywych trupów” dostarcza mnóstwa emocji. Na pewno nie dosięga do poziomu „Świtu”, ale o mile świetlne wyprzedza bezpłciowość ostatniej odsłony „Resident Evil”. Pewnie za to, co zaraz napiszę, wiele osób okrzyknie mnie heretykiem, jednak ja naprawdę uważam, że „Wysyp” nawet pod względem ideologicznym przewyższa samego Romero. Sorry George, ale krytyka konsumpcyjnego trybu życia wychodzi lepiej Edgarowi Wrightowi niż tobie. To jest właśnie piękne w „Shaun of the Dead”. To nie jest zwykła komedia. Nawet pomijając „martwych inaczej” to nadal nie jest zwykła komedia. Rodzaj satyry, i to bardzo trafnej, bolącej, ale także mądrej, zabawnej i trochę moralizującej. Nie raz i nie dwa łapiemy się na tym, że najpierw zanosimy się od śmiechu, a za chwilę mówimy sobie z kwaśną miną: „o kurczę, ja robię to samo”. No, ale bez przesady. Po seansie nie wyszedłem zbytnio przybity. W końcu żartów powodujących wyłącznie śmiech też jest na pęczki.
Świetny jest Simon Pegg jako Shaun. Dużo radości dostarcza też Bill Nighy grający Phillipa (ojczyma Shauna), a wręcz powalający jest Nick Frost w roli Eda. Oczywiście wybredni kinomani nie mogą się spodziewać kreacji aktorskich na miarę Nicholsona i MacLaine z „Czułych słówek”. Ja natomiast uwielbiam zarówno szaleństwa Cleese’a w brytyjskim „Hotelu Zacisze”, jak i ospałość Badera w amerykańskim „Drew Carey Show”. I właśnie podobną manierą żartu mogłem delektować się w „Wysypie”. Sceny rozpierduchy w barze w rytm „Don’t Stop Me Now” zespołu Queen, wycieczki Shauna do sklepu po poranne zakupy czy fotografowanie się z zombie, to kwintesencja prawdziwego dowcipu.
Zazwyczaj po obejrzeniu komedii pochwalamy śmieszne postaci, fajne gagi czy jakieś żarty słowne. Rzadko wspomina się o realizacji. W „Wysypie żywych trupów” nieprzeciętna jest reżyseria. Nie jest raczej nowatorska, jak na współczesne (pełne Ritchich, Fincherów, Jeunetów czy Arronofskich) kino, ale na pewno oryginalna jeśli chodzi o rynek, zazwyczaj schematycznie tworzonych, komedii. Ciekawie rozwiązany motyw ratowania Barbary i świetnie wykonana, wspomniana już przez mnie, podróż Shauna do sklepu.
Nie mogło też zabraknąć odnośników do klasycznych już produkcji. Jest ich tak dużo, że jeden seans to za mało, by odkryć wszystkie. Żeby nie psuć Wam zabawy, przytoczę tylko niewielką ich część. Shaun jest pracownikiem firmy Foree Electronics, przy czym Foree to nazwisko aktora z oryginalnego „Świtu żywych trupów”, występującego również jako cameo w remake’u. W pewnym momencie Ed rzuca: „We’re coming to get you, Barbara”, która to fraza pojawia się na początku klasycznej „Nocy żywych trupów”. Mamy też restaurację Fulci, pizzerię Buba czy fragment rozmowy o niejakim Ashu. Bardzo przyjemne są te nawiązania.
Chociaż sam finał jest świetny, to ogólnie rozumiane zakończenie sprawia wrażenie pisanego na kolanie. Wczuwamy się w klimat, oglądamy w napięciu kolejne sekwencje, a tu nagle „boom” i po wszystkim. Jak to? I już? Nic więcej? Tylko tyle? Sposób rozprawienia się z zombie zalatuje naiwnością i nielogicznością. Nie zmienia to jednak faktu, że „Wysyp żywych trupów” jest bardzo dobrą „komedią romantyczną z zombie w tle” (tak reklamuje go dystrybutor). A już na pewno wpisuje się na karty historii jako najlepsza drwina, hołd, parodia produkcji o „nieumarłych”. Już ponad tydzień minął od Święta Zmarłych, ale jeżeli pozostały Wam jakieś świeczki, to zostawcie je na fotelu kinowym na znak, że zapamiętacie na długo „Wysyp żywych trupów”.