Zapraszamy do pierwszej sierpniowej edycji Esensja ogląda. W tekście cztery recenzje – trzy nowości kinowych i jedna DVD.
Esensja ogląda: Sierpień 2015 (1)
[ - recenzja]
Zapraszamy do pierwszej sierpniowej edycji Esensja ogląda. W tekście cztery recenzje – trzy nowości kinowych i jedna DVD.
Ant-Man(2015, reż. Peyton Reed)
Bardzo sympatyczna, komiksowa zabawa konwencją, tu i ówdzie dziurawa logicznie (raz twórcy pamiętają o solidnej masie „robaczka”, kiedy indziej wcale) i nudnawa (ach, te jałowe dyskusje i ździebko przeciągnięte scenki z Michaelem Peñą), ale z pewnością poprawiająca humor. Wiele tu bowiem scen przezabawnych i zarazem bardzo pomysłowych, że wspomnę choćby pierwsze użycie kombinezonu, odliczanie czasu w celi czy kwestię „dziwnego psa”. A już do czystego rechotu doprowadza cała sekwencja „klasycznej” naparzanki na dachu pędzącego pociągu, którą raz oglądamy z punktu widzenia bohaterów, a raz z perspektywy zwykłego człowieka. Seans umilają dodatkowo porządne jak zwykle efekty specjalne, sprytnie zrobione retrospekcje z Peñą, atrakcyjna Evangeline Lilly i kolejny w Hollywood rewelacyjny dzieciak (Abby Ryder Fortson). Po wyjściu z kina pozostaje jednak nieuchwytne wrażenie, że film był trochę… jak by to ująć… na pół gwizdka. Że zbyt mocno bujał się od przeciętnych historyjek umoralniających po przefajnowane sceny z mrówkami. Że mimo wszystko można było lepiej wykorzystać drzemiący w pomyśle potencjał. Ale i tak warto wybrać się na „Ant-Mana” do kina.
Z dala od zgiełku(2015, reż. Thomas Vinterberg)
Thomas Vinterberg wie, jak filmować Carey Mulligan: w jego wersji „Z dala od zgiełku” według powieści Thomasa Hardy’ego mnóstwo jest zbliżeń, a aktorka – absolutnie zachwycająca w roli Bathsheby Everdene – spojrzeniem, ukradkowym uśmiechem czy grymasem kapitalnie wygrywa psychologiczne niuanse, dzięki czemu każda dialogowa scena nabiera dodatkowej dramaturgii. Bathsheba jest tu kobietą trochę kapryśną, trochę próżną – ale cechy te nie wynikają z głupoty, ale z całkiem uzasadnionego poczucia własnej wartości. Nic więc dziwnego, że kolejni mężczyźni tracą dla niej głowę. Sam film, niestety, nie dorównuje aktorce, będąc poprawnym, niemal szkolnym przekartkowaniem powieści Hardy’ego, pozbawionym ironicznej wymowy tej historii. Vinterberg i jego scenarzysta David Nicholls sporo wycinają z oryginału (zwłaszcza w porównaniu do niemal trzygodzinnej wersji Johna Schlesingera z 1967 roku), na czym cierpi rytm narracji – zbyt pospieszny, by dramat każdej z postaci wybrzmiał tu przekonująco. Mimo to, nawet z dwóch godzin seansu dałoby się co nieco wyrzucić – „Z dala od zgiełku” spokojnie obyłoby się na przykład bez bezbarwnej sceny erotycznej Bathsheby i sierżanta Troya, tym bardziej, że kilka minut wcześniej – znów za sprawą Mulligan – szermierski popis żołnierza zyskuje nieoczekiwanie zmysłowy charakter. Najgorsze jednak, że Vinterberg ani przez chwilę nie przekonuje, że warto dziś ponownie sięgnąć po dziewiętnastowieczną powieść – umie wprawdzie wpleść w film kilka malarskich cytatów (na pewno uważnie studiował obrazy Jeana-François Milleta), ale to stanowczo zbyt mało, w porównaniu choćby z tym, co z „Wichrowymi Wzgórzami” potrafiła zrobić Andrea Arnold. W efekcie jego „Z dala od zgiełku” okazuje się jedynie ładnie sfotografowanym melodramatem. Który w ostatnim akcie – gdzie mamy do czynienia ze swojego rodzaju zmartwychwstaniem – trudno odróżnić od telenoweli.
Najzabawniejszy pesymistyczny film ostatnich lat. Pierwszy dowcip w produkcji Roya Anderssona polega na tym, że tytułowy gołąb jest wypchany i stanowi eksponat w muzeum. Drugi (rozciągnięty do rozmiaru pełnego metrażu), że ludzcy bohaterowie filmu nie mają w sobie wiele więcej życia i snują się po ekranie niczym zombie. Szwedzki reżyser znów, tak jak w „Pieśniach z drugiego piętra” i „Do ciebie, człowieku”, rozważa temat ludzkiej egzystencji – i znów nie dochodzi do szczególnie optymistycznych wniosków. Świat w filmie Anderssona zaludniają nieudacznicy, bezbarwne persony, z których wyssano całą energię. Niech nikogo nie zmylą wypowiadane przez nich od czasu do czasu formułki w rodzaju „cieszę się, że u was wszystko dobrze” – są samotni i odizolowani tak od innych, jak od otoczenia (żadne z filmowych pomieszczeń nie ma odrobiny indywidualnego stylu – wszystkie są tak szare i ascetyczne, że przypominają wnętrza kartonowych pudeł, w których ktoś łaskawie wyciął kilka otworów, żeby wpuścić do środka odrobinę światła). Życie i śmierć jednostki zdają się absurdem, a szczęście jest niemożliwe, potwierdzają kolejni bohaterowie, w rodzaju nieudolnych komiwojażerów próbujących sprzedać m. in. sztuczne zęby wampira i poduszkę-śmiechuszkę. Jeśli myślicie, że sens odnaleźć można patrząc z szerszej, np. historycznej perspektywy… cóż, „Gołąb…” i tu przekonuje, że nie ma tak łatwo. Wielka historia jest u Anderssona wielką katastrofą – zaskakujący fragment z wojskami króla Karola XII szykującymi się do wojny z Rosją skutecznie wybija z głowy rojalistyczny sentyment, z kolei w jednej z ostatnich scen reżyser dosadnie przypomina, że dobrobyt państw Zachodu zbudowany został na wyzysku i cierpieniach innych. Film mógłby być czarnym koszmarem nawet najbardziej depresyjnego egzystencjalisty, ale jest jednak tak mistrzowsko zrealizowany pod względem kompozycji kadru, komediowego timingu, repetycji postaci, motywów i melodii, że zamiast powodować „doła”, raczej budzi podziw dla talentu reżysera i jego ekipy. Nie jest to bynajmniej pusty formalizm – ukazując smutek, banał i horror codzienności, „Gołąb…” przekonująco zaprasza do empatii i wyzwalającego śmiechu. Nawet jeśli nie wydajemy się sobie tacy szarzy i drętwi jak filmowi Szwedzi – to przecież także rzecz o nas.
Dawca Pamięci(2014, reż. Phillip Noyce)
Twórcy książek i filmów dla młodzieży wydają się ostatnio wychodzić z założenia, że jakakolwiek logika czy wewnętrzna spójność świata przez nich wymyślonego to zbędny luksus, skoro nastoletni odbiorca składa się wyłącznie z hormonów i emocji. Zatem wystarczy zapewnić im ładnie wyglądającą oraz odpowiednio zbuntowaną (i cierpiącą, koniecznie cierpiącą) postać płci dowolnej, aby nikt nie zwrócił uwagę na absurdalne realia. Co jako-tako zadziałało w „Igrzyskach śmierci” oraz „Więźniu labiryntu”, zupełnie nie sprawdza się w „Dawcy pamięci”, może dlatego, że główny bohater oprócz przystojnej buźki nie posiada kompletnie żadnych cech pozwalających się przejąć jego losami. Zabrakło też ciekawej akcji – fabularnie film mógłby mieć jakieś 30-40 minut, więc dopchano go rozciągniętymi powyżej wszelkiego rozsądku zbliżeniami gruchającego niemowlaka, bohatera gruchającego do niemowlaka, oraz bohatera wędrującego z niemowlakiem pieszo przez zmieniające się krajobrazy – od rozprażonej pustyni po strome, ośnieżone góry. Dodać przy tym należy, że nie ma ze sobą ani odpowiednich ubrań (uciekł tak, jak stał, z mieszkania w sztucznie regulowanym, łagodnym klimacie) ani zapasu wody i jedzenia, o pieluszkach już nie wspominając. Nie ma też możliwości zdobycia tego wszystkiego, ponieważ świat jest wyludniony, a on w dodatku musi unikać ludzkich enklaw. Jedną z enklaw, w której się wychował, oglądamy zresztą na początku filmu. Jest położona na płaskowyżu, poniżej którego przepływają gęste chmury (najniższe stratusy to pułap około 600 metrów, dobrze mówię?), wszelako kiedy się na chwileczkę rozsuną, widać fragment terenu i niewielkie drzewko w takich proporcjach, jakby patrzący znajdowali się na ósmym czy co najwyżej dziesiątym piętrze wieżowca. W dodatku w jednej ze scen bohater zeskakuje na motocyklu z krawędzi płaskowyżu w dół, nie ponosząc najmniejszej szkody. Cała reszta pokazanej w filmie rzeczywistości (cywilizacja ludzka sztucznie pozbawiona wszelkich uczuć) jest równie logiczna i prawdopodobna. Szkoda czasu.

Zgadzam się z Achiką w całej rozciągłości. Ten film jest tak pełen głupot, że człowiek się za głowę łapie, zamiast wzruszać.