„X-Men: Apocalypse” jest jak kocioł, w którym reżyser Bryan Singer próbuje zmieszać składniki, które smakowały w poprzednich odsłonach serii o mutantach: mamy więc nową drużynę jak z „Pierwszej klasy”, przejmujące dylematy Magneto, przebojowego Quicksilvera kradnącego przedstawienie niczym w „Przeszłości, która nadejdzie”, kilka cytatów z klasycznych komiksów oraz potężnego przeciwnika pragnącego zniszczyć świat jaki znamy. Powstałe danie okazuje się jednak niestrawne – nie wszystkie składniki są pierwszej świeżości i często gryzą się ze sobą, a reżyserowi brakuje talentu, by połączyć je w spójną i emocjonującą całość.
Powszedniość końca świata
[Bryan Singer „X-Men: Apocalypse” - recenzja]
„X-Men: Apocalypse” jest jak kocioł, w którym reżyser Bryan Singer próbuje zmieszać składniki, które smakowały w poprzednich odsłonach serii o mutantach: mamy więc nową drużynę jak z „Pierwszej klasy”, przejmujące dylematy Magneto, przebojowego Quicksilvera kradnącego przedstawienie niczym w „Przeszłości, która nadejdzie”, kilka cytatów z klasycznych komiksów oraz potężnego przeciwnika pragnącego zniszczyć świat jaki znamy. Powstałe danie okazuje się jednak niestrawne – nie wszystkie składniki są pierwszej świeżości i często gryzą się ze sobą, a reżyserowi brakuje talentu, by połączyć je w spójną i emocjonującą całość.
Bryan Singer
‹X-Men: Apocalypse›
EKSTRAKT: | 30% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 60,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | X-Men: Apocalypse |
Dystrybutor | Imperial CinePix |
Data premiery | 20 maja 2016 |
Reżyseria | Bryan Singer |
Zdjęcia | Newton Thomas Sigel |
Scenariusz | Michael Dougherty, Dan Harris, Simon Kinberg, Bryan Singer |
Obsada | Jennifer Lawrence, Michael Fassbender, Evan Peters, Olivia Munn, James McAvoy, Rose Byrne, Oscar Isaac, Sophie Turner |
Muzyka | John Ottman |
Rok produkcji | 2016 |
Kraj produkcji | USA |
Cykl | X-Men |
WWW | Polska strona |
Gatunek | akcja, fantasy, przygodowy |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Jeszcze kilka dni temu, zapytany o najgorszy film superbohaterski roku nie zastanawiałbym się długo: „Batman v Superman. Świt sprawiedliwości” Zacka Snydera był tak napuszonym, bolesnym dla oczu i uszu widowiskiem, w którym elementy lepszego kina przysłonięte zostały przez nadmiar testosteronu, patos w najgorszym guście i reżyserię ośmiolatka znajdującego szczyt frajdy w zderzaniu ulubionych zabawek, że pierwszy raz w życiu zastanawiałem się, czy przypadkiem Michael Bay nie nakręciłby jakiegoś filmu lepiej (chyba jednak nie). Po obejrzeniu „X-Men: Apocalypse” Bryana Singera już wcale nie byłbym pewien swojej odpowiedzi.
Za wielką zaletę filmów i komiksów „X-Men” uchodzi to, że traktują „o czymś”: ubierając w superbohaterski kostium kwestie tolerancji i lęków jakie budzi odmienność stanowiły popkulturowy refleks opresji mniejszości etnicznych i seksualnych. To metafora o tyle dyskusyjna, że w prawdziwym świecie nie ma powodów, by czarnych, Żydów, homoseksualistów czy muzułmanów bać się bardziej niż białych, heteronormatywnych chrześcijan. Tymczasem w „X-Men” mniejszość mutantów jest z natury o wiele bardziej niebezpieczna niż ludzie pozbawieni genu X: obrażony na ulicy gej najwyżej coś odpyskuje, ale Jean Grey czy Magneto w analogicznej sytuacji są w stanie doprowadzić do małej rzezi (podobne wątpliwości budzić może tegoroczny „Zwierzogród”, oparty na równie ryzykownej alegorii). Metafora trafna czy nie, w najnowszej filmowej odsłonie serii pobrzmiewają zaledwie jej echa – Singer niby nie chce zarzucić jej tak zupełnie (oglądamy na przykład sceny, w których mutantów zmusza się do walk w podziemnych mordowniach), ale woli kierować produkcję w zupełnie inne, „bezpieczniejsze” rejony i opowiedzieć kolejną jednoznaczną historię o walce dobra ze złem. Niestety, powstaje z tego filmowe monstrum, nieustannie wołające o lepszy scenariusz, reżysera z talentem do snucia wielowątkowej narracji i mniej papierowy czarny charakter. Aż trudno uwierzyć, że za „X-Men: Apocalypse” odpowiada ten sam człowiek, który nakręcił kiedyś „Podejrzanych”.
Singer przenosi nas do roku 1983, o dziesięć lat w przód w stosunku do wydarzeń z „Przeszłości, która nadejdzie”: Charles Xavier (James McAvoy) prowadzi szkołę dla „uzdolnionych”, wierząc, że kontrolując swoje zdolności, mogą oni żyć w zgodzie z resztą ludzkości; Magneto (Michael Fassbender) zaszył się w Pruszkowie (sic!), zatrudnił w fabryce i założył rodzinę, a Mystique (Jennifer Lawrence) wyciąga z tarapatów tych mutantów, których ulica potraktowała wyjątkowo brutalnie. Cała trójka oczywiście się spotka, a pretekstem do tego będzie jedno z największych zagrożeń, przed jakimi kiedykolwiek stanęła ludzkość – przynajmniej na papierze, bo na ekranie zapowiedź zagłady nie wypada jakoś szczególnie przerażająco w porównaniu do tego, co w kinie już oglądaliśmy.
Tytułowy Apocalypse, legendarny pierwszy mutant, przez tysiąclecia inspirujący religijne wierzenia rozmaitych kultur, byłby fascynującym przeciwnikiem, gdyby nie to, że w galerii podobnych tyranów, których charakteryzuje jedynie mania zniszczenia świata, wyróżnia go tylko dość kuriozalny image i ciągłe przewracanie oczami (żal patrzeć, gdy aktor tak fenomenalnie grający w różnych rejestrach wrażliwości jak Oscar Isaac, męczy się w okropnie jednowymiarowej roli). Trudno też oprzeć się wrażeniu, że pojawienie się Apocalypse’a jest w kinowej serii przedwczesne – pojedynek z pierwszym, najpotężniejszym z mutantów doskonale nadawałby się na jej konkluzję, ale już jako główny konflikt filmu wprowadzającego nowe postacie (czy raczej nowe wersje bohaterów znanych z pierwszych trzech części „X-Men”) zupełnie się nie sprawdza.
Równie blado wypadają pomagierzy Apocalypse’a – wprawdzie przemykają przez ekran na tyle długo, żeby odgrywający ich aktorzy odebrali czek za angaż, ale są na tyle pozbawieni osobowości, że trudno powiedzieć, dlaczego właściwie chcą obrócić świat w perzynę. Singer zupełnie nie wie, co zrobić z Magneto, tak fascynującym w „Pierwszej klasie”: najpierw umieszcza go w dziwacznym simulakrum Polski Ludowej, w którym jelonki jedzą z ręki córkom robotników, a potem właściwie ignoruje cały rozwój tej postaci, przydając jej telenowelowe motywacje i arbitralnie zmieniając je w ostatnim akcie filmu. Wiem, że Auschwitz stworzyło Magneto jakiego znamy (Signer oczywiście musi zrobić zbliżenie na wytatuowany numer na ręce, przecież mogliśmy zapomnieć o jednej z najważniejszych rzeczy definiujących tę postać), ale czy pytanie „co robił Bóg podczas Holokaustu?” musi być tu zadane właśnie przez niego? Czy w ogóle musi paść w tym filmie? I czy naprawdę kogoś takiego jak Erik Lehnsherr, zwłaszcza w przejmującej interpretacji Michaela Fassbendera, satysfakcjonowałaby odpowiedź „A, wiesz, no, nie było mnie tu, ale jakbym był, to bym pomógł. A teraz chodź, zobacz jak się robi zagładę z prawdziwego zdarzenia”?
Niewiele lepiej prezentuje się nowe pokolenie „dobrych” mutantów – i znów, wina nie leży po stronie aktorów. Ci wypadają wcale nieźle, zwłaszcza śliczna Sophie Turner umie obdarzyć młodą Jean Grey kruchością, ale i niejasnym przeczuciem drzemiącej w niej mocy, równie wielkiej, co zdolnej sprowadzić na świat kolejną katastrofę. Singera nie interesuje jednak charakterystyka postaci. Zamiast tego woli od czapy dorzucić cytat z „Broni X” – paru nerdów pewnie doceni, w końcu i tak ten komiks zostaje potraktowany tu lepiej niż w „Wolverine: Genezie”, ale należałoby się raczej zastanowić, czy cała ta sekwencja służy czemuś więcej niż zajawieniu nadchodzącego filmu o Loganie i czy nie można było przeznaczyć tych minut na pogłębienie relacji między bohaterami, o których „Apocalypse” naprawdę traktuje.
Starsza gwardia nie ma się lepiej – po prostu dowiadujemy się jak profesor X stracił włosy i raz na zawsze porzucamy nadzieję, że Mystique w wykonaniu Jennifer Lawrence okaże się kiedyś kimś ciekawszym niż niebieską kalką Katniss Everdeen z „Igrzysk śmierci”. Przywracając dla serii Moirę McTaggert, agentkę CIA i ukochaną profesora X, Singer i Kinberg jakby nie zauważyli, że od wydarzeń z „Pierwszej klasy” minęło dwadzieścia lat – ja oczywiście kupuję, że ktoś o urodzie Rose Byrne będzie piękny i za kolejnych dwadzieścia, ale już trudno mi uwierzyć, że po tak długim czasie kariera tej postaci w agencji nie posunęła się do przodu ani o krok.
Największy kłopot z filmem Singera – a jest to choroba, która dotknęła też „Batman v Superman” – to zbyt wysoka stawka. Bez przerwy i śmiertelnie poważnie mówi się tu o końcu świata, niemal wszyscy bohaterowie dostają okazję, by łkać jak dzieci, ale trudno wyczuć ten dramat z ekranu (jaką ulgą jest tu kolejna po „Przeszłości, która nadejdzie” dynamiczna i zabawna scena akcji z udziałem Quicksilvera – szkoda tylko, że gdy już następuje niemożliwym jest traktowanie późniejszych wydarzeń na serio). Wizja apokalipsy to zawsze pole do popisu dla wyobraźni twórcy, ale ani efekty specjalne w filmie nie powalają, ani obrazy skonstruowane przy ich pomocy nie pozostają w pamięci. Finałowa, przydługa rozwałka w Kairze jest kulminacją równie beznamiętną, co ostatni akt filmu Snydera, a jeśli ogląda się ją odrobinę lepiej, to tylko dlatego, że zamiast tonąć w ciemnościach, w palecie kolorystycznej dominują różne odcienie szarości – tło trochę bardziej przyjazne dla oczu. Choć niby idzie tu o życie miliardów – a i sam Kair to też całkiem ludne miasto – zwykli ludzie padający ofiarą terroru Apocalypse’a właściwie nie pojawiają się w wieńczących produkcję scenach akcji; pojedynek o losy Ziemi wygląda raczej na awanturę w rodzinie, w którym bohaterowie okładają się supermocami. Nie ma groźby, by świat w „X-Men” skończył się hukiem, ani nawet skomleniem – pozostaje ledwie wzruszenie ramion.

"simulakrum Polski Ludowej, w którym jelonki jedzą z ręki córkom robotników" --> Nie córkom robotników, tylko córce Magneto. Jej moc "dogadywania się" ze zwierzętami jest jednoznacznie i ewidentnie przedstawiona, więc podawanie tej sceny za przykład nieprawdziwego czy wręcz śmiesznego wizerunku PRL jest błędem. Jeśli już mamy dawać takie przykłady, to raczej należało wspomnieć o pracownikach polskiej huty lat '80-ych (właśnie huty, nie żadnej fabryki), którzy najwyraźniej znają doskonale język angielski.
"w prawdziwym świecie nie ma powodów, by (...) muzułmanów bać się bardziej niż (...) chrześcijan"
Taaaaa?