Od razu wszystkich uspokoję: „Łotr 1” jest filmem dobrym. Odchodzącym klimatem od przygodowego charakteru całej serii „Gwiezdnych wojen”, niespecjalnie odkrywczym fabularnie, ale konsekwentnym w nastroju, spójnym z sagą, efektownym i nadal budzącym emocje.
Konrad Wągrowski
Ciemna strona Rebelii
[Gareth Edwards „Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie” - recenzja]
Od razu wszystkich uspokoję: „Łotr 1” jest filmem dobrym. Odchodzącym klimatem od przygodowego charakteru całej serii „Gwiezdnych wojen”, niespecjalnie odkrywczym fabularnie, ale konsekwentnym w nastroju, spójnym z sagą, efektownym i nadal budzącym emocje.
Gareth Edwards
‹Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie›
EKSTRAKT: | 80% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie |
Tytuł oryginalny | Rogue One: A Star Wars Story |
Dystrybutor | Disney |
Data premiery | 15 grudnia 2016 |
Reżyseria | Gareth Edwards |
Zdjęcia | Greig Fraser |
Scenariusz | John Knoll, Gary Whitta |
Obsada | Felicity Jones, Mads Mikkelsen, Alan Tudyk, Donnie Yen, Ben Mendelsohn, Forest Whitaker, Diego Luna, Jonathan Aris |
Muzyka | Michael Giacchino |
Rok produkcji | 2016 |
Kraj produkcji | USA |
Cykl | Gwiezdne wojny, Historie |
Gatunek | akcja, fantasy, przygodowy |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Kiedyś rytm wprowadzania nowych części „Gwiezdnych wojen” był jasno określony: co trzy lata nowy film. Działało to w 1977, 1980 i 1983 roku oraz w 1999, 2002 i 2005. Pojawiały się oczywiście różne telewizyjne wypełniacze (nie mówiąc już o komiksach, książkach i grach), ale jeśli chodzi o pełnometrażowe produkcje kinowe, trzeba było zawsze czekać. Ogromny sukces finansowy wielkiej machiny produkcji Marvelowskich zachęcił Disneya, który w 2012 roku kupił za cztery miliardy dolarów Lucasfilm i całą franszyzę „Gwiezdnych wojen”, by zintensyfikować prace nad kolejnymi filmami. I tak nie tylko kolejne obrazy z głównego nurtu opowieści mają wchodzić co dwa lata (2015, 2017, 2019), ale i czas między premierami ma być wypełniony innymi historiami z gwiezdnowojennego uniwersum, robionymi oczywiście przez całkiem odrębne ekipy. Na pierwszy ogień poszedł „Rogue One” – umieszczona chronologicznie między „Zemstą Sithów” a „Nową nadzieją” opowieść o tym, jak Rebelia weszła w posiadanie planów pierwszej Gwiazdy Śmierci.
Akcja „Łotra 1” toczy się na kilka tygodni przed zasadniczą fabułą pierwszego filmu nakręconego w całym cyklu, czyli – używając oficjalnej chronologii „Gwiezdnych wojen” – tuż przed bitwą pod Yavin. Imperium kontroluje już ogromne obszary galaktyki, Rebelia rozpaczliwie toczy wojnę partyzancką. Jeden z imperialnych pilotów (gra go znany w „Wolnego strzelca” i „Długiej nocy” Riz Ahmed) ucieka, by przekazać wiadomość od prominentnego naukowca-inżyniera (Mads Mikkelsen), pracującego przy konstrukcji potężnej broni mogącej unicestwiać całe planety i grożącej Sprzymierzeniu błyskawiczną zagładą. Pilot ów wpada w ręce pewnego fanatycznego wojskowego watażki (Forrest Whitaker), prowadzącego wobec Imperium działalność terrorystyczną. Traf chce, że córka owego inżyniera (Felicity Jones) jest jednocześnie wychowanką owego watażki – nie ma więc wątpliwości, że to ona jest właściwą osobą do tego, by dotrzeć do imperialnego pilota i spróbować odebrać wiadomość od ojca. Ponieważ dziewczyna pragnie sama decydować o swoim życiu i niekoniecznie słuchać się rozkazów, otrzymuje do towarzystwa rebelianckiego żołnierza (Diego Luna), który ma za zadanie zadbać o powodzenie całej misji.
Początek filmu zaskakuje – i to nie tylko tym, że po raz pierwszy w historii filmu z sagi George’a Lucasa nie rozpoczynają napisy przesuwające się w głąb ekranu. Bardziej nietypowy jest chyba montaż początkowych scen – ostre cięcia między różnymi lokalizacjami, podrzucanie widzowi w dużym natężeniu skąpych informacji o bohaterach i sytuacji. Przyzwyczailiśmy się jednak, że wprowadzenia do filmów z uniwersum „Gwiezdnych wojen” są jednowątkowe i zwykle spokojniej wprowadzają widza w meandry fabuły. Potem jednak montaż się uspokaja, widza układa sobie fakty, a druga część filmu staje się bardziej konwencjonalną jednowątkową fabułą, nie próbującą już wprowadzać wielu formalnych eksperymentów. I w sumie okazuje, że scenariusz w gruncie rzeczy jest nieskomplikowany, prowadzący prosto do finału, który każdy widz znający dalsze losy planów Gwiazdy Śmierci jest w stanie w dużej mierze przewidzieć. Nie jest to jednak zarzut wobec filmu, bo cała sytuacja nie daje pola do popisu dla scenariuszowych wolt (i chyba gorzej by było, gdyby zachwiana została spójność cyklu przez fanaberie twórców skryptu) ale przede wszystkim dlatego, że główną zaletą „Łotra 1” jest konsekwentny nastrój filmu i przemyślana scenografia.
Znany z niskobudżetowego „Monsters” i wyskobudżetowej nowej „Godzilli” Gareth Edwards ma niewątpliwie swój pomysł na film. Odchodzi od lekkiej, przygodowej historii właściwej dla głównego nurtu na rzecz mroczniejszego klimatu bezwzględnej wojennej opowieści. W jej centrum stawia (podobnie jak Abrams w „Przebudzeniu Mocy”) zdeterminowaną dziewczynę, ale otacza ją już twardymi mężczyznami o zniszczonych twarzach, a mistykę (Moc jest tu wzywana praktycznie tylko w modlitwach) zastępuje batalistyką. I jak na „Gwiezdne wojny” jest to batalistyka całkiem brutalna, pokazującą wojnę z bliskiego ujęcia, nie oszczędzająca nawet główniejszych bohaterów. Sceny, w których Imperialne wojska niszczą siły rebelii przebijają nawet pierwszą scenę z „Nowej nadziei”. I tak ma być – bo przecież mówimy o jednym z najmroczniejszych okresów historii Odległej Galaktyki, gdy Rebelia rozpaczliwie walczyła o przetrwanie. Jest to inny mrok niż w najmroczniejszej dotychczas części cyklu, ale całkiem sugestywny.
Osobną sprawą jest scenografia, podążająca za deklarowaną przez Lucasa przy okazji filmu z 1977 roku wizją kosmosu zużytego, realistycznego, gdzie mamy wiarygodnie wyglądające lokacje, a nie sztuczną scenerię. Nie dojrzycie tu pałaców, futurystycznych miast przeszłości – mamy ponure zaułki i zimne, technologiczne wnętrza. Brudne ubrania, porysowane roboty i statki kosmiczne z widocznymi śladami użytkowania. Czasami błyśnie gdzieś cień fabrycznej nowości, ale wiem, że jest on w pełni zamierzony, pokazujący pojazd prosto spod igły, który zapewne wszedł niedawno do służby i odcina się od otoczenia – i to też przydaje tej scenerii wiarygodności.
Nie znaczy to, że w „Łotrze” nie ma tak po prostu efektownych scen – bez takowych nie byłyby to „Gwiezdne wojny”. Szturm rebelianckich myśliwców na skalistej planecie podczas deszczowej nocy robi duże wrażenie. Efekty działania superbroni odchodzą od tego, co widzieliśmy w innych filmach i przywołują raczej efekty użycia broni nuklearnej. Pięknie wychodzi też pewna wielka katastrofa kosmiczna – o tak, od strony wizualnej filmowi nie można niczego zarzucić. Gorzej natomiast wygląda ilustracja muzyczna – rezygnacja (po raz pierwszy w historii!) z usług Johna Williamsa nie wychodzi filmowi na dobre. Muzyka jest mdła, brakuje bardzo tak właściwych dla starych filmów motywów przewodnich głównych bohaterów, podkreślania nastroju sceny, właściwie dobrze wypada głównie to, co zostało bezpośrednio zapożyczone od Williamsa.
Aktorsko mamy tu do czynienia z całkiem solidną robotą – Felicity Jones jest w swej wiarygodna, Diego Luna w odpowiednich proporcjach łączy w sobie udawany cynizm z poczuciem obowiązku, reszta zespołu będzie miała swoje pięć minut by jakoś zaakcentować swą obecność na ekranie. Świetnie pokaże się główny czarny (choć w białym płaszczu) charakter filmu – grany przez Bena Mendelsohna Orson Krennic, psychopatyczny imperialny biurokrata, połączenie ambicji, żądzy władzy z okrucieństwem i bezwzględnością, okraszone elementami czarnego humoru. Pewnym ukłonem w kierunku fascynacji George’a Lucasa kinem samurajskim jest wprowadzenie granej przez Donniego Yena postaci Chirruta Îmwe, niewidomego wojownika, wzorowanego ewidentnie na postaci samuraja Zatoichiego.
Nie zabraknie też innych mrugnięć okiem do fanów. Wspomniane w filmie będą na przykład kryształy Krybar, czyli nigdy niewykorzystany McGuffin George’a Lucasa z jednej z wcześniejszych wersji scenariusza „Gwiezdnych wojen” z 1977 r. Przez chwilę przemknie nam przed oczami dwójka łajdaków z kantyny w Mos Eisley, a w epizodach zobaczymy jeszcze kilkoro znanych z dawnych lat bohaterów – a wygląd niektórych z nich będzie dla wielu widzów z pewnością dużym zaskoczeniem.
Tych mrugnięć nie jest jednak zbyt wiele (za dużo, jak wiadomo, zmienia film w parodię), a w gruncie rzeczy jest to opowieść bardzo serio, momentami niezwykle smutna, pasująca do tego momentu historii Odległej Galaktyki. Nawet firmowy elektroniczny roboci comic relief nie jest tym razem zabaweczką w stylu popiskujących R2D2 czy BB8, ale stanowi coś w rodzaju nawróconego Terminatora. Twórcy „Łotra 1” odchodzą też od tak oczywistego dla tego cyklu jednoznacznego podziału na dobro i zło, wprowadzając odcienie szarości w działaniach Rebelii – decyzje i akcje nie dające się moralnie wytłumaczyć, pokazujące w gruncie rzeczy demoralizujący charakter wojny, która nawet osobom z zasady dobrym każe robić złe rzeczy. Jest więc przy tym „Łotr 1” opowieścią o szukaniu w sobie prawdy, o odpowiedzialności, o odkupieniu win, o konieczności robienia tego, co słuszne. Podane jest to oczywiście w formie uproszczonej (jak wspominałem, scenariusz do bardzo wyszukanych nie należy), popkulturowej, ale nie można nie dostrzec takiego przekazu filmu.
Zapewne gwiezdnowojenni puryści mogą oburzyć się niektórymi rzeczami (na przykład: nic do tej pory nie sugerowało, że zniszczenie Alderaan nie było pierwszym bojowym wykorzystaniem Gwiazdy Śmierci), czy odejściem od przygodowego charakteru serii i czarno-białej wizji bohaterów, ale można uznać, że w spin-offowym cyklu można sobie na pewne odstępstwa pozwolić. Kanonu trzymajmy się w przypadku głównej serii, przy częściach odpryskowych dajmy szanse na odrębne wizje. Jeśli wszystkie będą przynajmniej na poziomie „Łotra 1”, nie powinniśmy żałować.
A ktoś wie co stoi za decyzją o rezygnacji z muzyki Williamsa?