Nadeszły wspaniałe czasy dla miłośników klasyki komiksowej w Polsce. Po czterech już pięknych albumach kolekcjonerskich z przygodami Kajka i Kokosza w nasze ręce trafia równie pięknie wydany, kompletny zbiór opowieści o naszym człowieku na Dzikim Zachodzi, czyli niezłomnym i oszałamiająco przystojnym szeryfie Binio Billu.
Konrad Wągrowski
Piąty bieg, Cyklonie, piąty bieg!
[Jerzy Wróblewski „Binio Bill Integral” - recenzja]
Nadeszły wspaniałe czasy dla miłośników klasyki komiksowej w Polsce. Po czterech już pięknych albumach kolekcjonerskich z przygodami Kajka i Kokosza w nasze ręce trafia równie pięknie wydany, kompletny zbiór opowieści o naszym człowieku na Dzikim Zachodzi, czyli niezłomnym i oszałamiająco przystojnym szeryfie Binio Billu.
Jerzy Wróblewski
‹Binio Bill Integral›
Skłamałbym chyba, gdybym stwierdził, że Binio Bill był moim ulubionym bohaterem komiksowym spośród tych, których mieliśmy okazję podziwiać na ostatniej stronie „Świata Młodych”. Niezłomny i bardzo przystojny szeryf przegrywał jednak rywalizację z Kajkiem i Kokoszem, Tytusem, Romkiem i A’Tomkiem, czy bohaterami komiksów Tadeusza Baranowskiego. Z pewnością jednak też nie był bohaterem nielubianym – każda nowa opowieść o jego losach przyciągała uwagę czytelników, wychowanych zresztą wówczas, podobnie jak ojciec Binia Jerzy Wróblewski, na klasycznych westernach, opowieściach o dzielnych stróżach prawa, szlachetnych czerwonoskórych czy podstępnych bandytach Dzikiego Zachodu. Lubiliśmy te komiksy, zarówno ze względu na akcję, jak i humor, ze względu na sympatycznego głównego bohatera, a może również i ze względu na partnerujące mu piękne kobiety? Zapowiedź nowego komiksu z Binio Billem zawsze była zapowiedzią znakomitej zabawy.
Nie da się jednak ukryć, że komiksy o szeryfie Rio Klawo zestarzały się nieco mocniej niż prasłowiańskie opowieści o Kajku i Kokoszu. Wynika to zapewne z faktu, że zestarzał się sam western, że jako gatunek filmowy, ten, który rozpalał naszą wyobraźnię w latach 70. i 80., dziś praktycznie już – poza nielicznymi wyjątkami – przestał istnieć. Zapomnieliśmy już o kowbojach i Indianach, o traperach i rabusiach, w sklepach nie ma zabawkowych rewolwerów i pióropuszy. W ostatnich trzydziestu latach zresztą western bardzo się zmieniał – szukał swojej niszy, rewidował dawne mity, odchodził od prostego podziału na dobro i zło. A „Binio Bill”, przy całej swej umowności komiksu humorystycznego, nawiązywał szeroko do tych mitów – choć oczywiście w wersji ułagodzonej, przeznaczonej dla młodego czytelnika. Historie z Binio Billem w roli głównej wydają się więc bardzo mocno pochodzić z zupełnie innych czasów. Ale też przecież takie właśnie są.
„Binio Bill” to efekt fascynacji samego Jerzego Wróblewskiego westernem. Rysownik kochał te opowieści i właściwie już od młodych lat próbował rysować historie w tej konwencji. Naprawdę „chwycił” dopiero lekki humorystyczny komiks o polskim szeryfie na Dzikim Zachodzie (Binio Bill według autora nazywa się w rzeczywistości Zbigniew Bilecki). Pierwotnie zaproponowany Relaxowi, ostatecznie został opublikowany w Świecie Młodych (po raz pierwszy w 1980 roku), gdzie zresztą chyba naprawdę dobrze pasował. Najlepiej o tym świadczy, że na łamy harcerskiej gazety wracał aż 11 razy (siedem premierowych wydań i cztery wznowienia) i bez dwóch zdań zdobył ogromną sympatię czytelników. Nie ma wątpliwości, że wielu z nich z ogromnym sentymentem powróci do tego bohatera w obecnym kolekcjonerskim wydaniu Kultury Gniewu, zbierającym wszystkie dotychczasowe historie w starannie odrestaurowanej wersji w sztywnej oprawie i z obszernym posłowiem omawiającym historię polskiego Lucky Luke’a.
Jak to się czyta po latach? Biorąc pod uwagę wcześniejsze uwagi – naprawdę całkiem nieźle. Niewątpliwym atutem jest nietypowy przecież dla Wróblewskiego humorystyczny, nieco karykaturalny rysunek. Widać, że twórca znany głównie ze starannych, realistycznych grafik doskonale czuje się również w lżejszej konwencji. Binio jest przystojny i sympatyczny, Indianie dumni i posępni, gangsterzy paskudni i groteskowi, kobiety piękne i – tak jest – bardzo seksowne. Widać, że Wróblewski bardzo lubił do komiksu wpuszczać jakąś ślicznotkę – Jane Klamotę, Dolly Dorsey, Katherine Gorsky czy też indiańską księżniczkę Gwiazdę Poranka. Bohaterki nie są tylko biernymi „damami w opałach”, Jane Klamota to pierwszej klasy rozbójniczka, a przecież i słodka hollywoodzka piękność Dolly Dorsey potrafi brać sprawy w swoje ręce. Wizerunek Indian zbudowany jest na stereotypach, ale – za wyjątkiem może Szalonego Heronimo – sympatia autora jest po ich stronie. To zresztą stała cecha polskich opowieści z Dzikiego Zachodu, gdy wspomni się choćby książki Wernica, Szklarskiego, Bahdaja, czy Longina Jana Okonia. Poza tym oczywiście nie zabraknie malowniczych, choć może nie zawsze zbyt bystrych (oprócz może wspomnianej Jane Klamoty i Kida Walkera) bandytów, których zawsze rzecz jasna spotka sprawiedliwość. A na deser – mający swoje niegłupie przemyślenia, bezcenny przyjaciel Binia koń Cyklon.
Album zbiera po raz pierwszy w jednym tomie naprawdę wszystkie opowieści – publikowane wcześniej na łamach Świata Młodych – „Rio Klawo”, „Binio Bill na szlaku bezprawia”, „Binio Bill i 100 karabinów”, „Binio Bill i trojaczki Benneta”, „Binio Bill kręci western i… w kosmos!”, „Binio Bill i ciocia Patty” i „Śladami Kida Walkera”, wydany pierwotnie w albumie w 1990 roku „Binio Bill i skarb Pajutów” i ostatni, przez lata zaginiony, wydany długo po śmierci Jerzego Wróblewskiego „Binio Bill i Szalony Heronimo”. Czytane jednym ciągiem nie wykazują jakiegoś spadku formy twórcy, czy dramatycznej zmiany konwencji (no, może z jednym wyjątkiem, o czym za chwilę). Nie znaczy to oczywiście też, że nie ma albumów lepszych i gorszych. „Rio Klawo” i „Binio Bill na szlaku bezprawia” to takie trochę zeszyty rozruchowe, skromne, krótkie, nie do końca satysfakcjonująco zakończone (ten zarzut najbardziej odnosi się najbardziej do „Szlaku bezprawia”). Potem seria osiąga chyba swój szczytowy poziom dzięki świetnym „Binio Bill i 100 karabinów” oraz „Binio Bill i trojaczki Benneta”, w których dobry scenariusz idealnie przeplata się z humorem, nic nie jest ani zbyt proste, ani zbyt skomplikowane. Następne albumu cierpią już nieco na przekombinowane scenariusze – albo wtedy, gdy zwrotów akcji będzie zbyt wiele i stanie się to odrobinę męczące („Śladami Kida Walkera”, „Skarb Pajutów” czy „Szalony Heronimo”), albo gdy Jerzy Wróblewski postanawia odpowiedzieć na oczekiwania nastoletnich miłośników z lat 80. I połączyć western z opowieścią science fiction – jak ma to miejsce w przypadku „Binio Bill kręci western i w… kosmos”, w którym nasz bohater najpierw zostaje aktorem, a potem… wraz z piękną towarzyszką zostaje uprowadzony przez kosmitów w Trójkącie Bermudzkim. Pamiętam, że w dzieciństwie tym odcinkiem byłem absolutnie zachwycony. Binio Bill i SF! Marzyłem o takim powiązaniu! Dziś widać, że to SF jest tu wrzucone mocno na siłę i bardzo jakością odstaje od wcześniejszych westernowych opowieści. Po latach czytelnika bardziej więc zaprzątają myśli, czy między Biniem i Dolly Dorsey do czegoś doszło… Jerzy Wróblewski niby rysował komiks dla młodzieży, ale pozostawił wystarczająco dużo wskazówek, by uważać, że relacja szeryfa z filmową gwiazdą nie była jedynie przyjacielska i z pewnością nie platoniczna…
Na koniec słów kilka o samym wydaniu. Jest piękne. Twarda, błyszcząca, kolorowa, bardzo ładnie zakomponowana okładka, kolory we wszystkich opowieściach odrestaurowane, wyraziste, ponad 200 stron komiksu, a na koniec niezwykle smakowite materiały dodatkowe. Arcyciekawa historia całego cyklu autorstwa znawcy twórczości Jerzego Wróblewskiego Macieja Jasińskiego. Mnóstwo fascynujących materiałów graficznych – projekty postaci, okładki, dawne plansze, fragmenty scenariusza, nieznane, wczesne wprawki Wróblewskiego w tematyce westernowej, korespondencja z wydawcami. A na deser – bardzo ładna galeria grafik głośnych polskich rysowników w hołdzie Binio Billowi. I tylko jeden drobiazg – gdy mowa o głosowaniu na najbardziej oczekiwaną ekranizację polskiego komiksu mowa o wspólnym konkursie Cinemy i Stopklatki, podczas gdy tak naprawdę był to wspólny konkurs Cinemy, Stopklatki i Esensji… Ale oczywiście nie zmienia to faktu, że mamy znów do czynienia z albumem, który każdy szanujący się miłośnik komiksu w Polsce po prostu musi mieć na swojej półce.