Esensja.pl Esensja.pl Wzorem działu książkowego postanowiliśmy wprowadzić cykliczny zbiór krótkich notek opisujących ostatnio przeczytane komiksy. Mamy nadzieję, że będzie to wartościowe uzupełnienie naszych standardowych recenzji i pomoże czytelnikom poruszać się po polskim rynku komiksowym.
Wzorem działu książkowego postanowiliśmy wprowadzić cykliczny zbiór krótkich notek opisujących ostatnio przeczytane komiksy. Mamy nadzieję, że będzie to wartościowe uzupełnienie naszych standardowych recenzji i pomoże czytelnikom poruszać się po polskim rynku komiksowym.
Marcin Osuch w swojej recenzji nie podjął się ocenienia pierwszego tomu Tytusa, zdając sobie sprawę, że ma on dla naszego pokolenia głównie wartość emocjonalną. I ma oczywiście rację, więc ja stwierdzę jedynie, że dając owe 60%, oceniam nie sam komiks, ale w dużej mierze ową wartość sentymentalną. Bo siląc się na obiektywizm, księga pierwsza to najsłabszy album Tytusa, aż gdzieś tak do XVIII-XIX. Bez spójnej linii fabularnej, chaotyczny i epizodyczny, mocno naznaczony potrzebą krzewienia (licznych) idei (od prac społecznych po zwalczanie zabobonów). Z drugiej jednak strony nie mogę ze wzruszeniem nie reagować na pomysły hodowania bakterii, ucieczki na Giewont, błędów Tytusa w biegu harcerskim… To nadal ma swój urok. Wojciech Gołąbowski [bez %] Ponowna cykliczność plansz kolorowych i czarno-białych nie przeszkadza w odbiorze „kosmicznego” albumu. Świetne idee: sposób na (nie)płacenie składek, orbitowanie przez piwnicę, budowa rakiety na podwórku (ale gdzie teraz są takie podwórka…?), stacja astropolicji, humorometr. Plejada Obcych: kosmoczki, lunaszki, karbulot, turbomiot, peryskosmos, stworki na kleptosaurusie. Wizyta na obcej planecie, stanowiąca zapowiedź albumu „ekologicznego”. Niezrozumiałe obecnie: epoka Azotoxu, gra w rumpelkę. Czy trzeba pisać więcej? Dorośli i tak kupią (jeśli nie mają). A młodsi czytelnicy… Dostaną zapewne od swych rodziców. Wojciech Gołąbowski [bez %] Karuzeli kolorów ciąg dalszy. Tym razem głęboki ukłon w stronę Ludowego Wojska Polskiego. Kapitan A′Tomek (w zielonej bluzie i czerwonym berecie – jaka to formacja?), rakietomistrz Romek i rakietonier de Zoo wspólnie trenują i szpiegują Nieprzyjaciela, tj. „wojsko Lusiasia spod 16”. Nawet budują w tym celu rakietowóz (celny komentarz: „w szkole na zajęciach technicznych nie potrafimy zrobić mamie nawet deseczki do mięsa, a w domu budujemy wozy bojowe”). Niestety, wkrótce świetna zabawa się kończy, a młodzież postanawia zdobyć młodzieżową odznakę sprawności obronnej (MOSO), wydawaną przez LOK. Czyli: jak trzymać broń i co robić z niewypałami. Akcja drugiej połowy albumu toczy się na poligonie wojskowym, gdzie trójka przyjaciół została zaproszona na ćwiczenia. Ogólna wymowa jest jasna jak słońce: w wojsku jest miło i przyjemnie, dni upływają na zabawach (ćwiczeniach) i pomaganiu cywilom. Cóż, propaganda jak na PRL przystało. Do tego zupełnie niekomiksowe rysunki czołgów, transporterów, wyrzutni, samolotów itp., wykaz stopni wojskowych wówczas obowiązujących (wkuwany także na lekcjach przysposobienia obronnego…) – oraz dziecięcy malunek „Wyzwolenie Warszawy”, za który Tytus, Romek i A′Tomek dostali w nagrodę owo zaproszenie. Chwała Bogu, obyło się bez Ruskich witanych kwiatami. Godna kontynuacja pierwszej części historii Lou, która pokazuje już, że autor nie ma zamiaru w kółko ogrywać kilku podobnych skeczy, ale jednak stawia na rozwój swoich bohaterów, którzy przechodzą nie tylko przemiany psychologiczne, ale – o zgrozo – przybywa im lat! Pamiętamy, że w pierwszym tomiku Lou zauważyła, że istnieją chłopcy i może być w nich coś interesującego. W drugim tomiku te obserwacje idą dalej – świat się nie kończy na jednym chłopaku, inni mogą być również ciekawi, choć zapewne w zupełnie inny sposób! Tomik trzeci „Lou” to na razie dzieło zdecydowanie najlepsze w całym cyklu, wręcz ocierające się o genialność. Temat – bolesne dojrzewanie. Lou, dziewczynka inteligentna, wchodzi w pewien trudny wiek, nazywany właśnie powszechnie okresem dojrzewania. Wszystkie sprawy – relacje z chłopakami, przyjaźń, koleżanki, stosunki z własną matką, kwestia braku ojca – zaczynają zmieniać się w ogromne życiowe problemy. Fenomenalnie ukazane jest to w prostym przecież z pozoru komiksie – zwróćcie uwagę na maestrię tworzenia plansz przez Juliena Neela, na zróżnicowane pomysły narracyjne, począwszy od wielkich, statycznych, pięknie rozplanowanych kadrów (jak choćby ukazanie tytułowego cmentarzyska autobusów jako odzwierciedlenia stanu duszy bohaterki) aż po dynamiczne historyjki rozpisane na kilkadziesiąt (!) malutkich kadrów na jednej planszy. A przy tym ujęciu poważnych tematów przecież jest to „Lou” nadal zabawna, dowcipna, z galerią barwnych postaci (dodatkowy bonus ma ode mnie za postać rozrywkowej matki, która nie rozumie swej córki, bo… sama w gruncie rzeczy nigdy nie dorosła). Moi drodzy – niepozorne zeszyty zalegające w kioskach to arcydzieło sztuki komiksu. Nie każcie im zbyt długo tam pozostawać i dajcie wydawcy możliwość wydawania kolejnych tomików. Nikt mi nie zapłacił za ten apel – ja po prostu sam czekam na każdą nową „Lou” z ogromną niecierpliwością. Jak sama nazwa wskazuje – sielanka. Wyjazd wakacyjny dla Lou i jej koleżanek daje szansę na odejście od ponurej tematyki poprzedniego tomu i powrót do tematyki damsko-męskiej, a właściwie dziewczęco-chłopięcej. Wakacyjne manewry miłosne są rozpisane na kilkanaście chyba postaci (dorosłych i dziecięcych) i pogubienie się w tym nie jest trudne, dlatego zalecam ponowną lekturę tego sympatycznego albumiku. Bo w ten sposób można się delektować tym, co w „Lou” chyba najlepsze – scenariuszem. A poza tym te kolorowe obrazki nieubłaganie przywołują na myśl dni, w których samemu przeżywało się pierwsze miłosne katusze, gdy strach „a czy mi nie odmówi” paraliżował podejmowanie bardziej stanowczych kroków wobec płci odmiennej. Wielkie podziękowania za ten wehikuł czasu… Szkoda tylko, że z uporem godnym lepszej sprawy tłumaczka wciąż na siłę próbuje wszystko spolszczać… Polecaliśmy ten komiks w naszym cyklu „Po komiks marsz”. I słusznie zrobiliśmy. Przyznaję, że twórczość Jasona wywarła na mnie olbrzymie wrażenie. Zwłaszcza jego minimalizm, zarówno graficzny, jak i werbalny, kontrastujący z emocjami, które towarzyszą jego historiom. A odpadłem zupełnie, gdy okazało się, że Hemingway, Joyce i kilku innych sławnych twórców, parają się rysowaniem komiksów. Wczytajcie się w ten dialog: Hemingway: Przyszło coś w tym tygodniu? Sprzedawczyni: Niewiele. Mamy nowe wydanie „Wojny i pokoju”. Hemingway: Och? To porządny rysownik, ale jego postacie wyglądają jednakowo. Wszystkie mają tę samą twarz i te rosyjskie imiona… Nigdy nie pamiętam, kto jest kim. Ale „Zbrodnia i kara” to dobry komiks. Za to nigdy nie przebrnąłem przez „Braci” – ten długi wątek w monastyrze… Uff… „Thorgal” jako seria od dłuższego już czasu rozczarowuje. Nowy scenarzysta Sente w pierwszym swoim albumie nie błysnął. Naiwna historia połączona z kolejnym „powrotem” Kriss de Valnor, spowodowały, że do „Tarczy Thora” podszedłem jak pies do jeża. I muszę przyznać, że miło się rozczarowałem. Owszem, cały wątek z Jolanem jest dokładnie tak samo naiwny i schematyczny jak w poprzednim albumie, większość kwestii jest rozwiązywana na zasadzie deus ex machina, a jedyny ciekawy motyw to „żyjąca armia Manthora”. Jednak rozgrywająca się równolegle historia Thorgala i pozostałych członków jego rodziny nawiązuje do najlepszych momentów serii z takich albumów jak „Wilczyca” czy też trylogia Brek Zarith. Problem w tym, że obydwa wątki prędzej czy później będą musiały się spotkać – pytanie czy będzie równanie do lepszego, czy gorszego?
|