Wydany w tym roku „Listonosz zawsze dzwoni dwa razy” mieści w sobie w rzeczywistości dwie mikropowieści kryminalne Jamesa M. McCaina, które go unieśmiertelniły (uśmiercając przy okazji niektórych z jego bohaterów) – tytułowego „Listonosza” i równie dobrze znane „Podwójne ubezpieczenie”. Oba te dzieła sfilmowane już w latach 40. (a potem jeszcze nie raz, w tym „Listonosz…” w 1981 z Jackiem Nicholsonem) weszły na zawsze do annałów czarnego kryminału, nie tylko literackiego? Jak się je czyta po latach? Bardzo dobrze – bohaterowie są wielowymiarowi (choć nie budzący sympatii, ale komu to potrzebne), intryga przemyślana i złożona, zwroty akcji wcale nie oczywiste (mimo dziesiątek późniejszych nawiązań). Jedyne, do czego można się delikatnie przyczepić, to zakończenia, w których chyba prym wiedzie chęć moralizowania. Ale to i tak nie zmienia wrażenia lektury nadal znakomitej prozy kryminalnej.
Mendoza bawi, choć nie przekazuje specjalnie głębszych myśli. Konwencja zderzenia mentalności nieprzystosowanego kosmity z realiami naszego świata przypomina mi bardzo klasyczne opowiadania Roberta Sheckleya (przede wszystkim „Wycieczka”, opublikowana u nas w tomie „Pielgrzymka na Ziemię”). Humor „Gurba” wynika oczywiście przede wszystkim z nietypowych sytuacji, w jakie pakuje się zmiennokształtny kosmita i jego nieudolnych prób dostosowania się do realiów ziemskich, ale trzeba też przyznać, że całkiem zgrabnie jest to podawane przez autora, gdy dopiero po kilku kolejnych przykładach dowiadujemy się, co naprawdę nie gra w danej scenie, albo też naszą wesołość powodują coraz bardziej absurdalne eskalacje jakiejś sytuacji. Jeśli natomiast „Brak wiadomości od Gurba” miał być zewnętrznym spojrzeniem na naszą cywilizację, to nic specjalnego się o niej nie dowiedziałem. Ale zaśmiałem nie raz.
Joanna Kapica-Curzytek [50%]
Swego czasu to była bardzo głośna książka, która w USA odbiła się szerokim echem. To o takich książkach mówi się, że są kultowe. Jej legendę buduje także fakt, że przed publikacją odrzuciło ją podobno 121 wydawców, co stanowi odnotowany rekord w Księdze Guinessa. Sam pomysł książki ocenić należy wysoko: jest to inspirująca do myślenia próba ożywienia wybranych idei filozoficznych. A że Ameryka jest ojczyzną pragmatyzmu, zatem te idee nie błądzą w świecie abstrakcji, ale odnoszą się do konkretu – tytułowego motocykla. Te filozoficzne przemyślenia są ciekawie wplecione w wątek motocyklowej podróży autora z nastoletnim synem Chrisem przez cały kraj, aż na zachodnie wybrzeże USA. I to tyle dobrego, co można o tej książce napisać. Lektura książki „Zen i sztuka obsługi motocykla” z pewnością wymaga przygotowania. Przynajmniej takiego, by zdawać sobie sprawę, że nie należy stąd bezkrytycznie czerpać wiedzy o filozofii, jako że nie jest to pozycja popularyzująca jej zagadnienia. Można także poddać pod dyskusję, czy rzeczywiście jest to rzetelne źródło wiedzy o wymienionych w podtytule wartościach. „Zen i sztuka obsługi motocykla” jest za to z pewnością niezaprzeczalnym świadectwem wrażliwości autora, co może inspirować do własnych intelektualnych i duchowych poszukiwań.
Rację miał Umberto Eco, pisząc we wstępie, że dzieło Marco Polo to „korespondent specjalny”, pierwszy europejski reporter z prawdziwego zdarzenia. Przy czym nie chodzi tylko o fakt, że Polo jako jeden z pierwszych opisuje rzeczywiste krainy i zwyczaje poznanych ludów – nie zaś fantastyczne miejsca i potwory, o których marzyło średniowiecze. Autor „Opisania świata” jest nowożytnym reporterem w dobrym i złym tego słowa znaczeniu. Pisze prawdę, którą potwierdzają obszerne przypisy do książki, ale też często powtarza zasłyszane plotki. Wielu czytelników na wieść, że Ryszard Kapuściński sporo z historii przedstawionych w swoich książkach po prostu zmyślał, było mocno zaskoczonych. Podczas lektury „Opisania świata” nasze odczucia są odmienne – spodziewamy się dubów smalonych, zaś Polo zadziwia nas rzetelnością podróżnika, który stara się dostarczyć jak najbardziej rzetelnych faktów. Oczywiście, nie one uwodzą czytelnika, z czego autor dobrze zdaje sobie sprawę. Asasyni, prostytucja gościnna, przepych na dworze wielkiego chana czy legendy o królu Janie – właśnie te najmniej prawdopodobne opowieści są najlepszą częścią dzieła Polo. Fikcja wygrywa z faktami, jak zwykle zresztą.
Jakoś do tej pory w Polsce bohaterowie kultury masowej nie doczekali się wielu opracowań, tak przecież popularnych na zachodzie. Wyjątkami są książki o „Czterech pancernych” (słaba), „Stawce większej niż życie” (dobra), „Panu Samochodziku” (przeciętna), czy kilka pozycji o kultowych polskich komediach. Absolutnym ewenementem będzie więc Stanisław Bareja, który doczekał się już dwóch, a zważywszy, że pozycja Macieja Łuczaka „Miś, czyli świat według Barei” pojawiła się już w drugim wydaniu rozszerzonym – nawet trzech pozycji. Czy więc jest sens sięgać po książkę Macieja Replewicza?
Jak najbardziej tak. Replewicz idzie w nieco innym kierunku niż Łuczak (który notabene też napisał dobrą książkę). W mniejszym stopniu stara się tropić „bareizmy” w PRL-u i dziś, w mniejszym stopniu mówi o współczesnym odbiorze dzieł Stanisława Barei, dużo bardziej koncentruje się na życiu reżysera, nierozerwalnie związanym z jego twórczością. Struktura książki jest bardzo precyzyjna, Replewicz każdy rozdział (oprócz początkowych) poświęca konkretnemu dziełu Barei, pisząc o przesłankach, produkcji, ale też odbiorze filmu w epoce. Co ciekawe, autor nie rozwodzi się nad sprawami powszechnie znanymi, nie przytacza po raz n-ty oczywistości, a raczy nas faktami mniej oczywistymi, ciekawostkami, które do tej pory nie były powszechnie znane, jak choćby zaangażowanie Barei w działalność opozycyjną, czy przykrość, jaka spotkała reżysera ze strony Kazimierza Kutza. O samych filmach dowiecie się też wielu interesujących faktów, ale jednak książka jest przede wszystkim w gruncie rzeczy smutną opowieścią o życiu twórcy wyśmiewanego i szykanowanego za życia, którego dzieła ze zrozumieniem i należnym uznaniem spotkały się dopiero po jego śmierci.
Zanim jeszcze powstał „Archipelag Gułag”, zanim Sołżenicyn zaczął otrzymywać setki listów od byłych zeków, którzy opisywali w nich swoje własne przeżycia z systemem radzieckich obozów pracy, powstał „Jeden dzień Iwana Denisowicza”. Ta krótka historia (na tyle wciągająca, że można ją przeczytać w jeden wieczór) jest dokładnie tym, na co wskazuje tytuł: zapisem jednego dnia zeka, który pracował jako murarz na jednym z wielu placów budowy wśród syberyjskich śniegów. Sołżenicyn, z wiedzą i doświadczeniem byłego łagiernika, oddaje ciężkie klimatyczne warunki, z jakimi muszą zmagać się zekowie. Umiejętnie kreśli też skomplikowane portrety psychologiczne ludzi, z którymi Iwan Denisowicz musiał pracować. Jak na tytułowy jeden dzień, książka ta zawiera esencję łagrowego życia na dalekiej północy i nadaje się idealnie jako wstęp do ciężkiej lektury, jaką jest „Archipelag”.
Ta książka z pozoru nie ma szans, by się obronić. Pośmiertny zbiór wszystkich materiałów Vonneguta, które udało się odkopać – frontowych listów do rodziny, wczesnych opowiadań, raportu z bombardowania Drezna, późniejszych opowiadań, a nawet już nie wygłoszonego ostatniego przemówienia z roku 2007. Tymczasem dostajemy bardzo spójny zbiór tekstów połączonych wspólnym wątkiem przewodnim, pokazujący, jak konsekwentny był Vonnegut w tematyce i przesłaniu swych dzieł przez całe życie. Owym wątkiem będzie oczywiście przesłanie antywojenne, ale nie ubrane w jakieś proste „wojna jest złem”, ale w pełni pokazując jej szaleństwo i – przede wszystkim – niczym nie ograniczony absurd. Na tym tle Vonnegut prezentuje zaskakującą wiarę w człowieka (z pominięciem oczywiście wyższych dowódców wojskowych, szalonych jak ich profesja), który w ów świat wojny jest wrzucany wbrew swej woli i często, o ile nie może się sam z niego uwolnić, czuje, że to nie jest jego świat, ale jeśli nie może naprawić swych win, nie będą mu dawać spokoju. Elementy fantastyczne, częste przecież u Vonneguta i tu się pojawią, będą jedynie pewnym ornamentem, jak w szalonej historii o oddziale wojskowym, ćwiczącym poprzez przenosiny w czasie do I wojny światowej, czy w przejmującym opowiadaniu o czeskim stolarzu budującym biurko dla kolejnych okupantów – Niemców, Rosjan, czy Amerykanów (po III wojnie światowej). Teksty krótkie, nie zawsze równe poziomem, ale nieraz silnie oddziałujące na czytelnika. W sumie piękny przykład literackiego humanizmu.