Spośród wszystkich laureatów literackiej Nagrody Nobla ostatniego dziesięciolecia żaden nie zrobił w Polsce – oczywiście z wyjątkiem Wisławy Szymborskiej – tak oszałamiającej kariery jak węgierski Żyd Imre Kertesz. Przyczyn tego należy upatrywać w związkach (dość specyficznych, ale jednak) pisarza z Polską oraz w tematyce jego utworów, wpisujących się w bardzo obszerną literaturę poświęconą Holokaustowi. Mająca formę wspomnieniową książka „Ja, inny” nie nawiązuje wprawdzie do tego tematu bezpośrednio, ale wielka tragedia narodu żydowskiego jest w niej nieustannie obecna w tle.
Brzemię trwania
[Imre Kertész „Ja, inny. Kronika przemiany” - recenzja]
Spośród wszystkich laureatów literackiej Nagrody Nobla ostatniego dziesięciolecia żaden nie zrobił w Polsce – oczywiście z wyjątkiem Wisławy Szymborskiej – tak oszałamiającej kariery jak węgierski Żyd Imre Kertesz. Przyczyn tego należy upatrywać w związkach (dość specyficznych, ale jednak) pisarza z Polską oraz w tematyce jego utworów, wpisujących się w bardzo obszerną literaturę poświęconą Holokaustowi. Mająca formę wspomnieniową książka „Ja, inny” nie nawiązuje wprawdzie do tego tematu bezpośrednio, ale wielka tragedia narodu żydowskiego jest w niej nieustannie obecna w tle.
Imre Kertész
‹Ja, inny. Kronika przemiany›
Do momentu otrzymania literackiej Nagrody Nobla Imre Kertesz był w świadomości Polaków nieobecny. Dopiero po otrzymaniu tego prestiżowego wyróżnienia jego książki zaczęto tłumaczyć na polski. W ciągu zaledwie trzech lat wydano nad Wisłą cztery najważniejsze powieści tego – jak sam chce być nazywany – węgierskiego Żyda: począwszy od „Losu utraconego”, a na „Likwidacji” skończywszy. Ukazał się już także zbiór opowiadań „Angielska flaga”, a niebawem pojawi się jeszcze tom esejów „Język na wygnaniu”. Oczekiwanie nań ma miłośnikom jego talentu uprzyjemnić lektura dziennika pisarza zatytułowanego „Ja, inny”. Choć może określenie „uprzyjemnić” nie jest w tym przypadku najtrafniejsze, albowiem Kertesz rzadko kiedy wspomina i pisze o rzeczach przyjemnych.
Podtytuł książki brzmi: „Dziennik przemiany”. I jest to nazwa tyleż trafiona, co myląca. Trafiona, ponieważ pisarz zawarł w tym tomie swoje spostrzeżenia na temat Europy Środkowej i Zachodniej pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych, kiedy to – po upadku komunizmu – zmieniała ona diametralnie swoje oblicze. Myląca z kolei, gdyż ów „dziennik” w swej formie w niczym nie przypomina klasycznego dziennika. Owszem, autor dzieli się z czytelnikiem spisywanymi na bieżąco konstatacjami i obserwacjami, ale świadomie miesza przestrzenie czasowe i geograficzne. Książka nie ma określonej chronologii, niekiedy tylko Kertesz umiejscawia konkretne zdarzenia w czasie – jednak nie ma on większego znaczenia. Nieistotne zatem, czy dana rzecz przydarzyła się pisarzowi w roku dziewięćdziesiątym pierwszym, czy też trzy bądź cztery lata później. Nobliście wcale bowiem nie zależało na dokładnym zrelacjonowaniu przemian, jakim podlegała znana mu Europa (po której wreszcie po runięciu „żelaznej kurtyny” mógł zacząć podróżować); poddał je tylko filozoficznej syntezie, posiłkując się poglądami często goszczącego na kartach książki – zarówno we wspomnieniach autora, jak i cytatach – Ludwiga Wittgensteina.
Europa Kertesza to w zasadzie, poza Węgrami, zaledwie kilka krajów: Austria, Niemcy, Szwajcaria; wspomniana jest również Francja (i Paryż), ale we wspomnieniach pisarza nie odgrywa ona ważniejszej roli. Z zaskoczeniem możemy stwierdzić, iż na swojej drodze autor „Losu utraconego” nie trafił do państw, które w tamtym okresie (przypomnijmy: lata 1991-94) podlegały największym przeobrażeniom, nie ma więc Polski, Czechosłowacji, Rosji, Bułgarii. Trudno się zresztą temu dziwić – człowiek, który po ponad czterdziestu latach niewoli odzyskał wreszcie wolność, wcale nie marzył o podróżach do miejsc, które mogły mu się kojarzyć z doskonale znanym z Węgier komunistycznym zniewoleniem… Pojawiają się wprawdzie w „Ja, innym” – i to wielokrotnie – odniesienia do Auschwitz (zawsze w tym samym, niemieckojęzycznym brzmieniu), ale dla Kertesza obojętne zdaje się być, gdzie miejsce to się znajduje. Oświęcim jest dlań jedynie symbolem – symbolem tragedii całego narodu żydowskiego, jak również jego osobistego dramatu. Nie zapomina o tym nawet przez moment: ani podczas licznych wygłaszanych przez siebie odczytów, ani podczas spacerów ulicami Monachium czy Wiednia. Żyje tą obsesją, jakby przez cały czas obawiał się, iż historia ta może się jeszcze powtórzyć.
Dziennik Kertesza nie jest lekturą ani łatwą, ani przyjemną. To zbiór luźnych przemyśleń, które dopiero kiedy dotrzemy do ostatniej strony, zaczynają nam się układać w przemyślany obraz. Obraz współczesnej Europy odmalowany w zaskakująco czarnych barwach. W książce tej rzadko kiedy świeci słońce, ludzie, których pisarz spotyka na swojej drodze, są albo zmęczeni, albo wypaleni jak on. Niby idą przed siebie, ale nie mogą pozbyć się nerwowego odruchu spoglądania za plecy, często w bardzo odległą przeszłość. Przypominają upiory, które przetrwały do naszych czasów jedynie z kaprysu historii. Tych przerażających widm jest zresztą w książce znacznie więcej – tak bowiem traktuje Kertesz odradzający się po latach komunistycznego zniewolenia węgierski ruch narodowy, który kojarzy mu się jednoznacznie ze strzałokrzyżowcami Ferenca Szalasiego (partią faszystowską, która blisko współpracowała z hitlerowcami, godząc się chociażby w ostatnich miesiącach wojny na eksterminację większości madziarskich Żydów). Ma przy tym pisarz niepokojącą tendencję do generalizowania, co zapewne nie przysparza mu na Węgrzech wielu przyjaciół – tym bardziej iż często obiektem jego ataków stają się Węgrzy jako naród.
Nie zmienia to jednak faktu, iż spore części „dziennika” Kertesza to bardzo przyzwoita literatura. Nie sposób nie zgodzić się z wieloma poglądami autora „Likwidacji”, zwłaszcza zaś tymi, które dotyczą czasów wojny i ogólnej kondycji człowieka. Przemawia wówczas przezeń mądrość dojrzałego humanisty, człowieka niezwykle srogo potraktowanego przez los. To jednak, co mu się przydarzyło, jak również fakt przeżycia obozów koncentracyjnych w Oświęcimiu i Buchenwaldzie, Kertesz zdaje się traktować jako swoisty handicap. Ocalenie nałożyło tym samym nań wyjątkowe brzemię: obowiązek trwania i przestrzegania. Pełni więc swoją odpowiedzialną służbę latarnika i podnosi larum, gdy tylko spotka go coś niepokojącego. Nie zawsze musimy się w takich sytuacjach z Kerteszem zgadzać, ale zawsze powinniśmy go uważnie wysłuchać. Chociażby dlatego warto sięgnąć po ów „Dziennik przemiany”, który w zasadzie w ogóle nie jest dziennikiem…