„Werdykt Cezara” to kolejna propozycja Stevena Saylora, składająca się na serię opowieści o rzymskim detektywie Gordianusie Poszukiwaczu. Może ona nieco zaskoczyć dotychczasowych wiernych czytelników cyklu „Roma sub rosa”, bowiem znacznie bliżej jej do klasycznej powieści historyczno-obyczajowej aniżeli detektywistycznej. Saylor przeniósł tym razem intrygę kryminalną na dalszy plan, co zresztą wcale książce nie zaszkodziło…
Młyny boże mielą bezlitośnie
[Steven Saylor „Werdykt Cezara” - recenzja]
„Werdykt Cezara” to kolejna propozycja Stevena Saylora, składająca się na serię opowieści o rzymskim detektywie Gordianusie Poszukiwaczu. Może ona nieco zaskoczyć dotychczasowych wiernych czytelników cyklu „Roma sub rosa”, bowiem znacznie bliżej jej do klasycznej powieści historyczno-obyczajowej aniżeli detektywistycznej. Saylor przeniósł tym razem intrygę kryminalną na dalszy plan, co zresztą wcale książce nie zaszkodziło…
Steven Saylor
‹Werdykt Cezara›
Postać Gajusza Juliusza Cezara przewija się praktycznie przez wszystkie książki cyklu „Roma sub rosa”. Nawet jeżeli wielki budowniczy Imperium Romanum nie pojawia się na kartach powieści bądź opowiadań Stevena Saylora w roli głównej, to mimo wszystko cały czas istnieje w nich przynajmniej duchem. Nie powinno to zresztą dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę ówczesne znaczenie Cezara (nawet przed objęciem przezeń dyktatorskiej władzy) i zainteresowanie, jakim cieszy się po dziś dzień. Nie inaczej jest w „Werdykcie Cezara”, w której to książce konsul Rzymu obecny jest niemal w takim samym stopniu jak główny bohater całej serii – Gordianus Poszukiwacz.
Autor umieścił akcję „Werdyktu…” w bardzo ważnym dla całego starożytnego świata momencie – na przełomie lat 47/46 p.n.e. Dobiega właśnie końca wojna domowa pomiędzy Cezarem a Gnejuszem Pompejuszem Wielkim, który po klęsce pod greckim Farsalos szuka schronienia w Egipcie, rządzonym przez nastoletniego Ptolemeusza. Wielki – tak bowiem jeszcze za życia zwracano się do Gnejusza – przybywając do Afryki, liczy na pomoc Egipcjan w walce przeciwko Cezarowi. Ani przez moment nie przychodzi mu na myśl, że Fortuna, zamiast chwały, przeznaczyła mu tym razem wyjątkowo tragiczny koniec. Ptolemeusz, za radą swego zaufanego zausznika, eunucha Potejnosa, wydaje bowiem rozkaz zamordowania niedawnego jeszcze władcy Rzymu. Makabryczna scena zabójstwa Pompejusza jest jednym z pierwszych aktów dramatu przedstawionych przez Saylora. Jej świadkiem jest między innymi Gordianus Poszukiwacz, który zupełnie przypadkowo – niemal jak zawsze – wpada w samo „oko cyklonu”.
Rzymskiego detektywa pchnęły do Egiptu sprawy rodzinne, a konkretnie – choroba jego niegdysiejszej niewolnicy, a później ukochanej żony Bethesdy, z pochodzenia Egipcjanki, wierzącej w uzdrawiającą moc wód Nilu. Eskapada ta ma dla Gordianusa również znaczenie czysto sentymentalne; to właśnie w Aleksandrii kilkadziesiąt lat wcześniej poznał Bethesdę. Wsiadając na statek płynący do stolicy imperium Ptolemeuszów, detektyw na pewno nie życzył sobie spotkania ani z Gnejuszem Pompejuszem (który uważał go za osobistego wroga), ani z jego pogromcą Juliuszem Cezarem (jemu z kolei Gordianus nie mógł wybaczyć dyktatorskich zapędów i – z dzisiejszego punktu widzenia – niekoniecznie przyzwoitego związku z przybranym synem Poszukiwacza, Metonem). Jak się jednak okazało, miał stanąć oko w oko – choć oczywiście nie w tym samym czasie i miejscu – z obydwoma mężami stanu. Zbieg okoliczności sprawił zresztą, że dane mu było poznać także inne słynne dramatis personae: króla Ptolemeusza, Potejnosa i królową Kleopatrę. Wzięty przez Egipcjan za szpiega Gnejusza, trafia bowiem do królewskiej niewoli, a z niej wyzwala go dopiero przybycie Cezara, zażarcie ścigającego Pompejusza.
Niemal dwie trzecie powieści Stevena Saylora to w rzeczywistości historyczny wywód, w którym rolę wykładowcy pełni Gordianus Poszukiwacz. To jego „oczyma” oglądamy i przeżywamy wydarzenia doskonale znane z podręczników historii. Pech – choć kto inny pewnie by stwierdził, że raczej szczęście – sprawił, że detektyw jest naocznym świadkiem owych tragicznych zdarzeń: wspomnianej już śmierci Gnejusza, a następnie przybycia Cezara do Aleksandrii, jego pierwszego spotkania z Kleopatrą i wojny domowej, która doprowadziła do obalenia młodego Ptolemeusza i osadzenia na tronie egipskim jego starszej siostry. W którymś momencie czytelnik może się nawet zacząć zastanawiać, co „Werdykt Cezara” ma wspólnego z kryminałem? A jednak… Kiedy już zaczynamy tracić nadzieję, pojawia się w końcu wątek sensacyjny. Spyta ktoś: dlaczego tak późno? Wbrew pozorom, ma to swoje uzasadnienie, ale do takiego wniosku możemy dojść dopiero, gdy doczytamy książkę do końca. Bez bardzo długiego – w stosunku do całości powieści – wstępu stricte historycznego, owa kryminalna intryga nie miałaby większego sensu ani uzasadnienia. Warto więc, nawet jeżeli ktoś za historią zbytnio nie przepada, przedrzeć się przez nieco ponad dwieście stron, aby w końcu doczekać się zbrodni, do wykrycia której przystąpi Gordianus. I to przystąpi ze zdwojoną siłą, ponieważ podejrzenie jej popełnienia padnie na jego syna Metona.
Saylor już wcześniej udowodnił, że jest niezwykle sprawnym pisarzem, na dodatek pasjonatem historii Starożytnego Rzymu. Dbałość autora o szczegóły i wydarzenia historyczne zasługuje na największe uznanie. Chcąc jak najbardziej realistycznie i w zgodzie z rzeczywistością przedstawić sceny rozgrywające się w Aleksandrii (na ulicach miasta, w porcie i w królewskim pałacu), szczegółowo przestudiował zachowane, niestety tylko we fragmentach, „Zapiski historyczne” greckiego geografa, żyjącego na przełomie er, Strabona. Przyznaje się zresztą również do lektury dzieł innych pisarzy starożytnych, jak i dwudziestowiecznych opracowań biograficznych, poświęconych przede wszystkim królowej Egiptu Kleopatrze VII. To „zakorzenienie” w źródłach sprawia, że wszelkie poboczne opisy – chciałoby się rzec: didaskalia – znakomicie dopełniają obrazu, nie ma w nich ani grama sztuczności. Świat starożytny Stevena Saylora jest niemal namacalny, a nakreślić go w taki sposób to nie lada sztuka.
O ile więc autorowi należą się wielkie brawa za oddanie „ducha epoki”, niestety, lekki prztyczek w nos powinien dostać za niezbyt interesujący wątek kryminalny. Nie dość, że pojawia się on dopiero pod koniec książki, to na dodatek razi nienaturalnością. I choć nietrudno odgadnąć, z czego to wynika, nie może to w pełni usprawiedliwić pisarza. W „Werdykcie Cezara”, Saylor postawił na historyczność, wszystko niemal podporządkowując wiernemu oddaniu zdarzeń. Ich „gęstość” z kolei doprowadziła do tego, że nie miał już gdzie wcisnąć opowieści o fikcyjnej zbrodni, którą musiałby rozwikłać Gordianus. Owszem, byłoby to możliwe, gdyby pisarz nieco nagiął historię, ale tego – jak już wiemy – czynić pod żadnym pozorem nie chciał. Dlatego też starał się nadać zmyślonym wydarzeniom wszelkie cechy prawdopodobieństwa – i odrobinę przedobrzył. Wątek kryminalny sprawia wrażenie doklejonego do głównej materii opowieści z zupełnie innego materiału. Nie współbrzmi, nie współgra z resztą „Werdyktu…”, chociaż autor – szczerze trzeba to przyznać – robił wszystko, aby poszczególne elementy układanki idealnie do siebie pasowały.
Podsumowując: jeśli ktoś chciałby przeczytać bardzo przyzwoicie napisaną powieść historyczną o starożytnym Rzymie i Egipcie, z wieloma trafnymi i ciekawymi obserwacjami obyczajowymi – powinien koniecznie sięgnąć po książkę Saylora. Kto jednak znacznie bardziej ceni sobie wątek sensacyjny, niech lepiej wybierze inną lekturę.