To zapewne nie będzie regularny cykl. Kolejne recenzje nie będą ukazywać się raz w tygodniu, raczej raz na miesiąc. Prezentować będziemy w nim mniej lub bardziej ciekawe, ukazujące się w Polsce Ludowej, „powieści milicyjne”. Zanim przejdziemy jednak do konkretnych tytułów, warto zadbać o podbudowę naukową tematu. A tę zapewnia historyczno-publicystyczne opracowanie Doroty Skotarczak „Otwierać, milicja! O powieści kryminalnej w PRL”.
PRL w kryminale: Czy można polubić milicjanta?
[Dorota Skotarczak „Otwierać, milicja!” - recenzja]
To zapewne nie będzie regularny cykl. Kolejne recenzje nie będą ukazywać się raz w tygodniu, raczej raz na miesiąc. Prezentować będziemy w nim mniej lub bardziej ciekawe, ukazujące się w Polsce Ludowej, „powieści milicyjne”. Zanim przejdziemy jednak do konkretnych tytułów, warto zadbać o podbudowę naukową tematu. A tę zapewnia historyczno-publicystyczne opracowanie Doroty Skotarczak „Otwierać, milicja! O powieści kryminalnej w PRL”.
Dorota Skotarczak
‹Otwierać, milicja!›
Jednym z najzagorzalszych krytyków „powieści milicyjnej”, z którego zdaniem zdecydowanie należało się liczyć, był zmarły przed pięcioma laty słynny poeta Nowej Fali Stanisław Barańczak, który zajmował się tym tematem zarówno od strony naukowej (vide artykuły „Poetyka polskiej powieści kryminalnej”, 1973; „Polska powieść milicyjna. Dominacja funkcji perswazyjnej a problemy gatunkowe”, 1975; „W kręgu powieści: nadludzie w niebieskich mundurach”, 1983), jak i publicystycznej (felietony publikowane w prasie, a następnie zebrane w kolejnych wydaniach „Książek najgorszych i paru innych ekscesach krytycznoliterackich”). Jego zdanie, często wyrażane w sposób bardzo dosadny i sarkastyczny, nie wpływało jednak wcale na spadek popularności tej literatury; z drugiej strony powodowało kłopoty pisarza z cenzurą i niechęć organów władzy wobec jego osoby. Nie oznacza to oczywiście, że Barańczak nie miał racji – „powieść milicyjna” rzadko kiedy prezentowała przyzwoity poziom. Ale była kupowana i chętnie czytana, co w dużej mierze wynikało z braku dostępu do podobnej literatury z Zachodu (w PRL-u, nie licząc autorów z krajów komunistycznych, publikowano głównie kryminalną klasykę, a to i tak często po ostrej selekcji).
„Powieść milicyjna” oczywiście nie wzięła się znikąd; jej twórcy nawiązywali do przedwojennej tradycji i niezwykle popularnych w latach 20. i 30. ubiegłego wieku książek Adama Nasielskiego, Stanisława Wotowskiego, Antoniego Marczyńskiego, Aleksandra Błażejowskiego, Józefa Jeremskiego, Piotra Godka czy Marka Romańskiego. Z tą różnicą, że w nowej Polsce – Ludowej! – głównymi bohaterami stali się dzielni milicjanci bądź – to nieco rzadziej – funkcjonariusze Urzędu, a potem Służby Bezpieczeństwa. Jako podgatunek powieści kryminalnej literatura ta gwarantowała rozrywkę i szczyptę emocji, niekiedy jak zwierciadło odbijała też realne problemy społeczne w PRL-u. Miała również swoich „stachanowców” i swoje gwiazdy. Królowymi peerelowskiego kryminału stały się Anna Kłodzińska i Helena Sekuła, królami – Zygmunt Zeydler-Zborowski i Jerzy Edigey. Ale od czasu do czasu – pod pseudonimami – „powieści milicyjne” publikowali także uznani twórcy, na co dzień nie kojarzeni z historiami detektywistycznymi, jak chociażby Adam Bahdaj (jako Dominik Damian), Andrzej Wydrzyński (Artur Morena) czy Maciej Słomczyński (Kazimierz Kwaśniewski, Joe Alex).
„Powieść milicyjna” była gatunkiem mocno zideologizowanym, poddanym ścisłej kontroli Komendy Głównej MO. Trudno zresztą dziwić się temu, skoro niekiedy autorami zostawali sami milicjanci (Helena Sekuła, Władysław Krupka – scenarzysta komiksów o
kapitanie Żbiku) bądź pisarze powiązani ze służbami specjalnymi PRL (jak posługujący się pseudonimem Marcin Dor Aleksander Minkowski). Jedno jest pewne: to literatura – generalnie – średnich lotów, ale interesująca i intrygująca, sporo mówiąca o tym, jak chcieli być postrzegani przez społeczeństwo funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej i na jakim obrazie tej służby zależało komunistycznym władzom. Do 1989 roku „powieścią milicyjną” zajmowali się przede wszystkim literaturoznawcy i publicyści, współcześnie robią to najczęściej pasjonaci (vide Grzegorz Cielecki z Klubu MOrd) i… historycy. Efektem zainteresowania tych ostatnich jest wydana w tym roku przez Instytut Pamięci Narodowej monografia Doroty Skotarczak „Otwierać, milicja! O powieści kryminalnej w PRL”. Nie jest to pozycja stricte naukowa, w wielu fragmentach bliższa publicystyce, ale dzięki temu zapewne dużo bardziej strawna dla stroniącego od rozpraw historycznych czytelnika.
Jeśli ktoś interesował się „powieścią milicyjną” wcześniej, dzieło Skotarczak pozwoli mu usystematyzować swoją wiedzę; osoby, dla których jest to temat dziewiczy, zdobędą natomiast podstawowe informacje na temat gatunku – wraz z notkami na temat czołowych twórców oraz najważniejszych bądź najbardziej charakterystycznych książek. Autorka przygląda się temu zjawisku w ujęciu chronologicznym, sięgając oczywiście – inaczej zresztą być nie mogło – aż do przedwojennych korzeni. Podstawowa część opracowania poświęcona jest jednak czasom po 1945 roku: pierwszej powojennej dekadzie (rozdział „Zanim narodziła się powieść milicyjna”), okresom narodzin gatunku („Kryminał odwilżowy”) i jego największej popularności w latach 60. i 70. („Rozkwit”, „Petryfikacja”), wreszcie epoce schyłkowej („Zmierzch”). „Powieść milicyjna” umarła bowiem razem z Polską Ludową; jej twórcy – z racji wieku – albo umarli, albo przeszli na artystyczną emeryturę. Niekiedy przymusową, ponieważ nie potrafili przestawić się na nowe tory lub też nikt nie chciał już czytać ich książek. Bo po co wydawać pieniądze na Kłodzińską, Sekułę czy Edigeya, gdy na księgarskich półkach zaroiło się od Alistaira MacLeana, Fredericka Forsytha, Kena Folletta i Jacka Higginsa…
Musiało minąć kilkanaście lat, aby moda na „powieści milicyjne” powróciła (czego najlepszym dowodem popularność neomilicyjnych kryminałów Ryszarda Ćwirleja); dużą zasługę miał w tym wspomniany już Klub MOrd, który zajął się także wydawaniem pozycji sprzed dekad (za nim poszli później inni, głównie wydawnictwa LTW i Ciekawe Miejsca). Dorota Skotarczak miała więc w dużej mierze ułatwione zadanie, mogąc bez większych problemów dotrzeć tą drogą do ponad setki powieści – i to często takich, które w czasach PRL-u nie miały nawet wydań książkowych, a ukazywały się jedynie w odcinkach w prasie, jako tak zwane „gazetowce”. „Otwierać, milicja!” nie jest opracowaniem pozbawionym wad; autorka, przyglądając się ewolucji gatunku, często się powtarza, co jest skutkiem przyjętej metody badawczej. Czy można było wymyśleć inną? Gdyby to miała być książka czysto publicystyczna – zapewne tak, ale należy pamiętać, że powstała w ramach projektu badawczego Instytutu Pamięci Narodowej pod hasłem „Władze PRL wobec środowisk twórczych, dziennikarskich i naukowych” – musiała więc spełniać także wymogi naukowe.