Wielkiej kariery Tadeusz Starostecki jako pisarz nie zrobił. Podobnie zresztą jako dziennikarz. Może dlatego, że zamiast w pewnym momencie podjąć ryzyko i rzucić się na głęboką warszawską wodę, wolał żyć i pracować w Łodzi, Radomsku, a po wojnie w Świdnicy. Pozostawił po sobie jednak cztery powieści kryminalne, spośród których trzy ukazały się w latach 30. ubiegłego wieku. Pierwszą był „Krwawy reporter”.
Zbrodnie w stylu retro: Gazetą można zabić nie tylko polityka
[Tadeusz Starostecki „Krwawy reporter” - recenzja]
Wielkiej kariery Tadeusz Starostecki jako pisarz nie zrobił. Podobnie zresztą jako dziennikarz. Może dlatego, że zamiast w pewnym momencie podjąć ryzyko i rzucić się na głęboką warszawską wodę, wolał żyć i pracować w Łodzi, Radomsku, a po wojnie w Świdnicy. Pozostawił po sobie jednak cztery powieści kryminalne, spośród których trzy ukazały się w latach 30. ubiegłego wieku. Pierwszą był „Krwawy reporter”.
Tadeusz Starostecki
‹Krwawy reporter›
O prozie Tadeusza Starosteckiego miałem już okazję pisać w „Esensji”. Tyle że za pierwszym razem – za sprawą powieści „
Plan Wilka” – trafił on do zupełnie innej rubryki: „PRL w kryminale”. Książka ta ukazała się bowiem w 1956 roku, a opowiadała o powojennych działaniach niemieckich dywersantów z Werwolfu na terenie Dolnego Śląska. Jak się potem okazało, była to jedyna powojenna powieść zmarłego dwanaście lat później autora, który z tak zwanymi Ziemiami Odzyskanymi związał się dopiero po przegnaniu stamtąd Niemców. Wcześniej – od urodzenia w 1910 roku – przez ćwierć wieku mieszkał w Łodzi; w dorosłym życiu zarabiał, pracując jako dziennikarz. Zapewne patrzył z zazdrością na olbrzymią popularność, jaką cieszyli się tacy pisarze jak
Adam Nasielski czy
Marek Romański, którzy też przecież zaczynali karierę od pisania do gazet.
To skłoniło Starosteckiego do spróbowania sił w roli twórcy pulpowych kryminałów. Pierwszym był – nomen omen – „Krwawy reporter” (1934), drugim natomiast – wydany w poczytnej serii „Co Tydzień Powieść” – „Zegar śmierci” (1935). W rok po wydaniu drugiej książki młody żurnalista otrzymał propozycję przeprowadzki do Radomska, gdzie miał objąć – w roli redaktora naczelnego – dwutygodnik społeczno-ludowy „Głos Ludu Miast i Wsi”. Wiązało się to oczywiście ze zwiększeniem obowiązków zawodowych, w efekcie czego hobbystyczne pisanie (mikro)powieści kryminalno-sensacyjnych musiało pójść – przynajmniej na jakiś czas – w odstawkę. W każdym razie przed wojną ukazała się jeszcze tylko jedna – „W szponach tygrysa” (1938). Kolejne lata przyniosły zupełnie nowe wyzwania. Po zakończeniu okupacji Starostecki zamieszkał w Świdnicy. Zaangażował się w życie społeczne i kulturalne miasteczka; został redaktorem lokalnego „Życia Świdnickiego”, jak również współpracował z miejscowym Teatrem Miejskim.
Były to jednak czasy stalinowsko-bierutowskie, więc raczej trudno podejrzewać, aby z tego okresu zachowały się jakieś szczególnie godne uwagi, ponadczasowe teksty Starosteckiego. Jako prozaik przypomniał o sobie dopiero na fali Chruszczowowskiej „Odwilży” (w ZSRR) i Gomułkowskiego „Października” (w PRL), publikując wspomniany już wcześniej „
Plan Wilka”. Ciekawe natomiast czy wśród znajomych chwalił się swoimi przedwojennymi dziełami? Czy wiedzieli oni o „Krwawym reporterze”, „Zegarze śmierci” i „W szponach tygrysa”, czy też była to jego słodka tajemnica? Pierwsze powojenne wydania tych książek ukazały się dopiero w latach 2016-2017, jesteśmy więc w o tyle lepszej sytuacji, że chcąc poznać wczesne teksty Starosteckiego, możemy zaopatrzyć się w nie bez problemu. Dotarcie – po prawie sześcioletniej zawierusze wojennej – do zeszytowych wydań „Co Tydzień Powieść” takie proste na pewno nie było…
Analizę przedwojennej (jak już wiemy, wcale nie tak bogatej) twórczości Tadeusza Starosteckiego przeprowadzimy chronologicznie, czyli zaczynając od „Krwawego reportera”, który powstał, gdy pisarz miał zaledwie dwadzieścia cztery lata. Wykorzystał w nim własne dziennikarskie doświadczenia, można więc z dużą dozą pewności stwierdzić, że pojawiający się na kartach książki młody i ambitny żurnalista Roman Rzecki to w rzeczywistości alter ego autora. Jest „wolnym strzelcem”, co oznacza tyle, że jak do tej pory nie dostał etatu w żadnej gazecie, a jego teksty drukowane są z doskoku. To przekłada się na jego niewesołą sytuację finansową; dość powiedzieć, że mieszkanie, w którym żyje, dzieli po połowie ze swoim przyjacielem Olkiem (Aleksandrem) Szczerskim. Ten z kolei zarabia na życie jako rzeźbiarz w zakładzie kamieniarskim i specjalizuje się w… nagrobkach.
W mieście – w domyśle może to być Łódź, aczkolwiek żadna konkretna nazwa geograficzna nie pada – ukazuje się dziennik „Goniec Poranny” (w skrócie nazywany po prostu „Gońcem”), którego wydawcą do niedawna był ojciec obecnego właściciela Maksa Frenkiela. Pismo cieszyło się wielką popularnością, głównie dlatego, że nie stroniło od sensacji i tematów – nazwijmy je – brukowych. Maks ma jednak zupełnie inną filozofię: jest młodym, świetnie wykształconym idealistą i taka mu się właśnie marzy gazeta: ułożona, reprezentująca wysoką kulturę, chętnie czytana przez inteligencję. W ciągu kilku miesięcy po przejęciu przez niego „Gońca” zmieniły się więc tematy artykułów, nagłówki stały się mniej agresywne, w efekcie czego… nakład zaczął drastycznie pikować.
Jeden z najważniejszych dziennikarzy pisma, Bolesław Morzycki – niegdyś kolega szkolny, a obecnie przyjaciel i podwładny Maksa, który jednak gimnazjum musiał opuścić przed maturą i nigdy też nie dostał się na studia – zwraca przełożonemu uwagę na kłopoty, z jakimi się borykają. Z uwagi na łączące ich od lat relacje może to zrobić bez obaw, że rozgniewa szefa. Frenkiel jest jednak świadomy problemów i zdaje sobie sprawę, że narzucony przez niego nowy kurs doprowadzi zapewne niebawem do bankructwa i zamknięcia gazety. Podejmuje więc ważką decyzję o oddaniu stołka redaktora naczelnego Bolkowi. Ale nie tylko względy finansowe go do tego przekonują. Kroplą, jaka przelewa czarę goryczy, okazuje się anonimowy list, którego autor oferuje „Gońcowi” cykl sensacyjnych artykułów-reportaży. Za każdy z nich żąda 500 złotych (kwota to w tamtych czasach olbrzymia!).
Dla Maksa taka propozycja, będąca kołem ratunkowym dla podupadającego pisma, jest nie do przyjęcia, ale Morzycki wiedziałby przecież, co z nią zrobić, jak wykorzystać dla dobra czytelników, dziennikarzy „Gońca” i – o tym również zapominać nie można – finansów Frenkiela. Bolek przyjmuje zatem obie oferty: zostaje naczelnym i kupuje teksty anonimowego autora, którego czytelnicy szybko okrzykują mianem „krwawego reportera”. Dlaczego? Ponieważ bohater pierwszych jego artykułów, szanowany bankier, przedstawiony w gazecie jako malwersant, najpierw znika z cudzymi pieniędzmi, a potem… umiera w tajemniczych okolicznościach. Tak zaczyna się krwawa seria! A co w tym czasie robi Rzecki? I nie chodzi wcale o Ignacego, bohatera „Lalki”. Wygrywa na loterii życia szczęśliwy los. Może nie dosłownie, ale w przenośni na pewno.
W czasie gdy odwiedza w zakładzie kamieniarskim Olka, pojawia się tam niezwykle piękna kobieta, która przedstawia się jako Irena Nelska. Obaj mężczyźni natychmiast kojarzą, że jest to przybyła niedawno z zagranicy na występy do ojczyzny słynna tancerka kabaretowa, znana pod pseudonimem artystycznym Rena Nels. Prosi ona Aleksandra, by sprzedał jej wyrzeźbionego przez siebie jako element nagrobku aniołka. By dobić targu, trzeba trochę pokombinować. W każdym razie Romek wykorzystuje sytuację i prosi kobietę o krótki wywiad, którego wartość jest tym większa, że artystka znana jest z tego, że… nie rozmawia z dziennikarzami. Ten tekst staje się przepustką Rzeckiego do redakcji „Gońca”, ale też początkiem jego zaangażowania w sprawę o charakterze kryminalno-szpiegowskim. Co związane jest z kolejnym cyklem artykułów przysłanym do redakcji przez tejemniczego „krwawego reportera”.
Jak na pulpową powieść dwudziestoczteroletniego autora, daje się ona przełknąć, ale na pewno nie zachwyca. Fabuła jest poszatkowana, a rozwiązanie zagadki, choć nosi cechy prawdopodobieństwa, to jednak zdaje się być przesadnie naciągane. Ma jednak „Krwawy reporter” także kilka plusów. Przede wszystkim jest ciekawym obrazkiem obyczajowym, pozwalającym z zainteresowaniem spojrzeć na połowę lat 30. XX wieku ze sporej już przecież perspektywy czasowej. Dzięki dziełku Starosteckiego możemy zajrzeć do dziennikarskich biur i za kulisy teatrzyku rewiowego. Wszystko to jest obficie podlane sosem melodramatycznym (mogącym kojarzyć się z powieściami Heleny Mniszkówny) i sensacyjnym (od którego nie odżegnywał się nawet Stefan Żeromski w „Dziejach grzechu”). Czyli dokładnie tym, czytelnicy oczekiwali od gazet takiej, jak powieściowy „Goniec Poranny” i od historii publikowanych w serii „Co Tydzień Powieść”. Nie zżymajmy się więc, że tu czy tam coś nie gra – spójrzmy na „Krwawego reportera” jak na urokliwą ramotkę z innego świata.