Antologia „Magia Krynnu” wypełniona jest po brzegi opowiadaniami powiązanymi w jakiś sposób z magią świata Smoczej Lancy. Ich poziom każe czytelnikowi myśleć, że autorzy byli bardzo niedoświadczonymi adeptami sztuki tajemnej, albowiem w większości zawarte wewnątrz antologii teksty stanowią różne wariacje zaklęć usypiających.
Księga zaklęć niskopoziomowych
[Margaret Weis, Tracy Hickman „Magia Krynnu” - recenzja]
Antologia „Magia Krynnu” wypełniona jest po brzegi opowiadaniami powiązanymi w jakiś sposób z magią świata Smoczej Lancy. Ich poziom każe czytelnikowi myśleć, że autorzy byli bardzo niedoświadczonymi adeptami sztuki tajemnej, albowiem w większości zawarte wewnątrz antologii teksty stanowią różne wariacje zaklęć usypiających.
Margaret Weis, Tracy Hickman
‹Magia Krynnu›
W przedmowie napisano, że zbiór ten nadaje się zarówno dla fanów Krynnu, którzy niejedną już powieść osadzoną w tym świecie czytali, jak i dla nowicjuszy, którzy jego realiów zupełnie nie znają. Gdybym miał od niego zaczynać, to zniechęciłbym się już po pierwszym opowiadaniu. Co więcej, tło większości historii byłoby dla mnie zupełnie niezrozumiałe, a poza tym większość opowiadań jest, delikatnie mówiąc, słaba.
Otwierający zbiór tekst „Riverwind i Laska z Kryształu” w przedmowie nazwano „narracyjnym poematem”. Podzielony na wersy, mający imitować jakąś wciągającą opowieść, jest pozbawiony zauważalnej fabuły, ale w zamian przesycony głupawymi metaforami i zwrotami, które przyprawiały mnie o zgrzytanie zębów.
A jego dłoń z wdziękiem
dłoni sokolnika
albo samego sokoła,
niespętanego w powietrzu,
była dłonią Ludu,
lewa dłoń, mniej ważna
ta, która podtrzymuje łuk.
Co jest takiego wdzięcznego w dłoni sokolnika? O jaki, do ciemnej śrubki, Lud chodzi (przewija się on przez cały „poemat”, ale za nic nie zdołałem dociec, o czym mowa)? I co w końcu z tą lewą dłonią? Taki styl towarzyszy czytelnikowi przez całe czternaście stron. Nie jestem w stanie nazwać tego inaczej jak bełkotem, który stanowi najgorszy element tego zbioru i który w żaden sposób nie nastraja do niego pozytywnie.
Drugie opowiadanie jest ciut lepsze, choć głównie dlatego, że to nie poemat. W „Potworze z Krwawego Morza” poznajemy starego rybaka owładniętego zamiarem schwytania tytułowego monstrum. Jest on na tyle ambitnym człowiekiem, że wyprawia się na niego zwykłą łodzią wiosłową i z wędką w ręce, a jego towarzyszem zostaje przypadkowo spotkany elf z głową pełną marzeń. Po drodze udaje im się złowić gadającą rybę (sic!), która daje im wskazówki, jak dotrzeć do potwora. Opowiadanie jest pełne absurdów i widać dokładnie, że autorów, którzy na pewno chcieli przekazać czytelnikowi jakąś głęboką myśl, przerosło to zadanie.
„O rzut kamieniem” to opowieść o kenderze (czyli krynnowym niziołku), który z niewiadomych przyczyn został teleportowany do zamku pewnego czarnoksiężnika. Okazuje się, że główny bohater ma do wykonania pewne zadanie, o którym sam nie wie i które wypełnia mimowolnie, przysługując się księciu demonów. Gdyby nie nonsensowność tego opowiadania, byłbym skłonny uznać je za kolejny dowód na to, że autorzy powieści i opowiadań spod znaczku Dragonlance przelewają na papier wrażenia z kiepskich sesji RPG, w których uczestniczyli. Dlaczego nie mogę tak powiedzieć o tym opowiadaniu? Gdyby przyjąć, że kender jest bohaterem jakiejś przygody, to jego rola w niej byłaby prawie zerowa, a w RPG, nawet w najbardziej liniowych rozgrywkach, bohaterowie mają jakiś wpływ na fabułę.
Nieco więcej sensu można znaleźć w „Snach o ciemności, snach o świetle”. Głównym bohaterem jest tu William Sweetwater, straszliwy tchórz i właściciel gospody o jakże swojsko brzmiącej nazwie „Świński ryj”. W pewnym momencie udaje mu się przezwyciężyć strach i zdobyć się na heroiczny czyn związany z uwolnieniem więźniów przetrzymywanych przez smokowców w pobliskim zamku. Jest to pierwszy tekst w tym zbiorze, w którym znalazła się odrobina akcji; poza tym możemy w nim znaleźć strasznie ciężkostrawny początek przedstawiający jakiś koszmar Williama i wciśnięte na siłę zakończenie każące zastanowić się, czy wszystko to było prawdą, czy jedynie snem.
„Miłość i piwo” nie jest wbrew pozorom opowieścią o tym, jak alkoholik pokochał swoją butelkę. Jest to historia o karczmarzu Otiku, specjaliście od warzenia piwa, któremu pewien psotny kender dosypał do kadzi afrodyzjaku. Kiedy skomplikowany proces przygotowywania alkoholu dobiegł końca i gospodę odwiedzili spragnieni goście, zaczęło robić się całkiem zabawnie, tym bardziej, że nie każdy zakochiwał się w konkretnych osobach. Rycerz Tumber był zakochany w samym sobie i swoich fantastycznych opowieściach, a pewien przyjezdny po łyku piwa stwierdził, że kocha się bić, co zaowocowało drobnymi utarczkami. Fenomenalnie wyglądało, kiedy podchmielona Elga Praczka zafascynowana opowieściami Tumbera postanowiła udać się na poszukiwanie przygód z jego pożyczonym mieczem i w jego zbroi, a opis porannego kaca, który dopadł wszystkich gości Otika, wzbudził moje uznanie. Jak pokazał Nick O′Donohoe, nie potrzeba wcale smoków, heroicznych czynów i dzielnych bohaterów, by powstało interesujące opowiadanie. Spokojny nastrój, brak zawiłej fabuły i ciekawe opisy warzenia piwa budują przyjazną atmosferę, sprawiając jednocześnie, że „Miłość i piwo” jest jednym z dwóch najlepszych opowiadań w całej antologii.
Nastrój niepokoju z „Utraconych dzieci” został bardzo ciekawie zbudowany. Skąd w środku opuszczonego lasu wzięła się wioska elfów zachowujących się niczym hipisi? Jak to się stało, że nie boją się bandy brutalnych smokowców wysłanych na patrol? Magia? Podstęp? Pomysł, z którego mogło wyjść coś interesującego, nie doczekał się, niestety, rozsądnego rozwinięcia i kończy się bardzo nieprzekonująco, choć adekwatnie do tytułu. Zmarnowana szansa, moim zdaniem.
„Próba bliźniaków”, w której spotykamy bliźniaków Raistlina i Caramona, okazał się być prequelem dwój najważniejszych cykli świata Smoczej Lancy: „Kronik” oraz „Legend”. Jak każdy mag, Raistlin musiał przejść próbę, która stanowiła sprawdzian jego magicznych zdolności i miała umożliwić mu wstąpienie do grona doświadczonych czarodziejów. Margaret Weis w męczący sposób przedstawia sylwetki obu bohaterów (silnego, nieufającego magii Caramona i słabowitego Raistlina), choć samej próbie poświęca niewiele miejsca. Dla kogoś, kto nie zna dokładnych dziejów Raistlina i jego brata opisanych w dwóch cyklach M. Weis i T. Hickmanna, będzie to wyrwany z kontekstu fragment praktycznie o niczym.
„Żniwa” N.V. Berberick to opowiadanie męczące, nudne, z dłużącymi się opisami i próbą wciśnięcia w nie przesłania moralnego. Oto dwóch bohaterów, krasnolud Flint oraz półelf Tanis, wędrowało przez mroczną puszczę, gdy nagle natknęli się na zagubioną dziewczynę poszukującą swojego brata i jego przyjaciela porwanych przez upiory. Bohaterowie nie byliby bohaterami, gdyby, niczym postaci z gry fabularnej, nie podjęli się delikatnie zasugerowanego im przez Mistrza Gry zadania i nie zdecydowali się pomóc dziewczynie. Doprowadza ich to do niezbyt interesującego finału, z którego puenta jest taka, iż nawet zły czarnoksiężnik może robić coś dobrego. Kiepskie opowiadanie oparte na kiepskiej przygodzie.
Opowieść „Odnaleźć wiarę” snuta przez kleryka Ludzi Lodu o imieniu Raggart Knug jest obok „Miłości i piwa” najlepszym elementem zbioru. Pewnego dnia do wioski Ludzi Lodu przybywa dziwna grupa wędrowców, mająca zamiar dostać się do opuszczonej, górskiej twierdzy, z której chcą zabrać pewien magiczny artefakt. Z rozkazu wodza Ludzi Lodu ich przewodnikiem miał być sam Raggart. Historia ma w sobie coś z gawędy snutej przy ognisku, a kolorytu dodaje jej narracja pierwszoosobowa. Nawet bohaterowie są niczego sobie, choć widać wyraźnie, że wszyscy poza Raggartem zostali wzięci z zupełnie innej historii i zrozumienie ich motywów bez znajomości jakiejś innej dragonlance′owej powieści jest niemożliwe. Mamy do czynienia z dość schematycznymi postaciami: wścibskim kenderem, milczącym kapłanem Paladine′a (boga światła i dobra), aroganckim rycerzem oraz wyniosłą, przewodzącą wszystkim elfką. Opowiadanie same w sobie średnie, ale wyróżniające się na tle pozostałych.
Na koniec pozostała minipowieść „Dziedzictwo”, tym razem stanowiąca sequel historii o Raistlinie. Jej lektura może zdrowo nadszarpnąć przyjemność płynącą z czytania dwóch podstawowych cykli (poprzez znajomość ich finału, czyli tego, jak Raistlin skończył i dlaczego), a dla kogoś, kto nie miał z nimi do czynienia, będzie dodatkowo niezrozumiała. Głównym bohaterem jest młody Palin Majere (bohater cyklu „Smoki Nowej Ery”, syn Caramona, brata Raistlina), obiecujący mag białych szat, który wraz z braćmi i ojcem przybywa do Wieży Wielkiej Magii w Wayreth, by dowiedzieć się, że dusza jego stryja może chcieć objąć w posiadanie jego ciało. Magowie muszą to sprawdzić, a jedynym sposobem jest wyprawa do przeklętej wieży w Palanthas i otwarcie portalu do Otchłani. Pomysł kuriozalny, a sam Palin, gdyby choć przez chwilę pomyślał, dostrzegłby tę szytą grubymi nićmi intrygę. Minipowieść wygląda na pisaną na siłę, większości bohaterów (w tym braci i ojca Palina) ma się już dość po pierwszych stronach, a zakończenie wskazujące na to, że wszystko nie było tym, na co wyglądało, strasznie razi po oczach próbą nadania opowiadaniu jakiejś wyjątkowej głębi.
„Magia Krynnu” to zbiór jednolity pod względem poziomu opowiadań: niemal wszystkie z nich są kiepskie. Nie jest pod żadnym względem „interesującym i ekscytującym wprowadzeniem” do świata Krynnu, jak sugerują w przedmowie autorzy. Nie polecam, szczególnie że za cenę trzydziestu pięciu złotych znajdziecie o wiele bardziej interesujące antologie.