Znalezienie jakichkolwiek plusów w „Rycerzu zakonu templariuszy” jest równie trudne, co w przypadku poprzedniej części „Krzyżowców”. Akcja powieści rozpoczyna się dziesięć lat po wydarzeniach z „Drogi do Jerozolimy” i przypomina to, co zaserwował nam Scott w „Królestwie Niebieskim”. A streszczenie całej fabuły wraz z zakończeniem nadal znajdziecie na okładce.
Prawie jak Orlando Bloom
[Jan Guillou „Rycerz zakonu templariuszy” - recenzja]
Znalezienie jakichkolwiek plusów w „Rycerzu zakonu templariuszy” jest równie trudne, co w przypadku poprzedniej części „Krzyżowców”. Akcja powieści rozpoczyna się dziesięć lat po wydarzeniach z „Drogi do Jerozolimy” i przypomina to, co zaserwował nam Scott w „Królestwie Niebieskim”. A streszczenie całej fabuły wraz z zakończeniem nadal znajdziecie na okładce.
Jan Guillou
‹Rycerz zakonu templariuszy›
Oto po dziesięciu latach spędzonych w Ziemi Świętej jako templariusz (co ma być jego pokutą za grzechy popełnione jeszcze w Szwecji) Arn Magnusson, znany jako Arn de Gothia, dorobił się pozycji kasztelana Gazy. Utrzymując dobre kontakty zarówno z innymi chrześcijańskimi władcami, jak i z niewiernymi, stał się on nie lada postrachem wśród wojowniczych Arabów zjednoczonych przez Saladyna. Mimo to nie pozbył się on swojej mnisiej naiwności i nierozgarnięcia w dyskusjach o polityce. Wydawać by się mogło, że znajomość Koranu, kilku języków oraz sztuki wojennej nie zmieniły go zanadto. Nadal jest to postać płaska i jego losy, wydawać by się mogło najważniejsze, nie wciągają czytelnika. Szczególnie że znane jest nam zakończenie całej powieści, zatem o losy jej głównego bohatera nie mamy się co martwić.
Gulliou konstruując fabułę „Rycerza” nie mógł nie opierać się na „Królestwie Niebieskim”. Pewne motywy są wręcz bezczelnie zerżnięte z tego filmu, żeby wspomnieć jedynie początkowe spotkanie Arna z samym Saladynem (sic!) i uratowanie mu życia, późniejsze negocjacje podczas oblężenia Gazy czy też genialne plany taktyczne pozwalające mocno uszczuplić wrogą armię. Co prawda nie zajął on miejsca Baliana na murach Jerozolimy, jednak wydawać by się mogło, że gdyby tylko był postacią autentyczną, przebiłby swoimi wyczynami samego obrońcę Świętego Miasta. Niekiedy można odnieść wrażenie, że taki był właśnie zamysł Gulliou – uczynienie z Arna kogoś o wiele lepszego i bardziej dostojnego niż bohater z filmu Scotta.
Opisy bitew powinny być mocną stroną książki, skoro autor pokusił się o to, by umieścić jej akcję podczas wypraw krzyżowych. Niestety, żaden konflikt nie wzbudza jakichkolwiek emocji w czytelniku. Gdzieś tam walczą, ktoś tam ginie, ale wszystko jest opisane bardziej reportażowym niż powieściowym stylem. Nawet punkt kulminacyjny całej drugiej krucjaty, bitwa pod Rogami Hattin, została potraktowana po macoszemu, zaś późniejsze zdobycie Jerozolimy przez Saladyna przemyka gdzieś w tle całej historii. Nawet zagrożenie życia głównego bohatera, który brał udział w większości bitew i nie raz stawał twarzą w twarz z przeciwnikiem, nie przeraża.
Przez karty powieści przewijają się zastępy postaci historycznych. Jeśli byliście uważnymi widzami wspomnianego we wstępie „Królestwa Niebieskiego” poznacie z pewnością Reynalda z Châtillon, króla Baldwina, Sybillę czy samego Orlando… pardon, Baliana z Ibelinu. Zabawne było, iż swoją niewielką role dostał także sam Ivanhoe przybyły wraz z oddziałami Ryszarda Lwie Serce podczas trzeciej krucjaty. Imię pozostałych, autentycznych czy zmyślonych, jest legion, niektóre otrzymały nieco wyraźniejsze rysy psychologiczne (spory postęp w porównaniu z „Drogą do Jerozolimy”). Nie było to jednak nic trudnego, skoro Gulliou z pewnością nie brakowało literatury źródłowej opisującej mężnych krzyżowców. Większość z nich zresztą można bez problemów określić jednym słowem, które najlepiej oddaje cały ich charakter i któremu podporządkowane są wszystkie ich działania. Porywczy Norweg, rozpustny i zdradziecki arcybiskup Jerozolimy, niezdecydowany król Jerozolimy, bogobojny i szlachetny Saladyn, oddany frankoński sierżant Arna.
Powieść ma też drugą oś fabularną, której akcja rozgrywa się w zimnej Szwecji. Rozdziały wyczynów dzielnego Arna przeplatane są rozdziałami opowiadającymi o losach jego ukochanej Cecylii zamkniętej na dwadzieścia lat w klasztorze. Dzięki tym rozdziałom odkrywamy, co też ciekawego dzieje się w ojczyźnie głównego bohatera, jak również to, jakie problemy mają niektóre panny ze swoją surową (czy wręcz diaboliczną) matką przełożoną, jakie fortele wymyślają i jak szczęśliwie wszystko się kończy. Dla mnie jednak rozdziały te, opisujące dzień za dniem męczące i monotonne życie klasztorne przerywane raz po raz wizytami obcych ludzi oraz wewnętrznymi problemami żeńskiego zgromadzenia, były najnudniejszą częścią powieści. Już nawet niezbyt emocjonujące potyczki w Ziemi Świętej były czymś bardziej wciągającym.
Czy sprawiła to drobna zmiana w składzie tłumaczy, czy też Gulliou poczuł się nieco pewniej na gruncie powieściowym, to jednak nie sposób zaprzeczyć, iż „Rycerz zakonu templariuszy” jest odrobinę lepszą powieścią niż „Droga do Jerozolimy”. Tylko odrobinę, bo niestety nie wystarczy umieszczenie akcji w Ziemi Świętej i wszechstronnie uzdolniony bohater, by książka stała się wciągającą lekturą.