Pierwszy tom trylogii „Krzyżowcy” Jana Guillou prezentuje się bardzo mizernie. Ciężko mi uwierzyć, że tak kiepska powieść zdobyła olbrzymią popularność w krajach skandynawskich i że przygotowywana jest jej ekranizacja. Bo co może być interesującego w powieści, której zarys całej fabuły, razem z zakończeniem, poznajemy z krótkiego streszczenia na okładce?
Droga bez celu
[Jan Guillou „Droga do Jerozolimy” - recenzja]
Pierwszy tom trylogii „Krzyżowcy” Jana Guillou prezentuje się bardzo mizernie. Ciężko mi uwierzyć, że tak kiepska powieść zdobyła olbrzymią popularność w krajach skandynawskich i że przygotowywana jest jej ekranizacja. Bo co może być interesującego w powieści, której zarys całej fabuły, razem z zakończeniem, poznajemy z krótkiego streszczenia na okładce?
Jan Guillou
‹Droga do Jerozolimy›
Powiecie, że to może być interesujące, bo liczy się samo przedstawienie fabuły. Niestety, jest ona w „Drodze do Jerozolimy” najzwyczajniej w świecie nudna. Nie przedstawia żadnej spodziewanej drogi (chyba że duchową), bo cała akcja dzieje się w Szwecji i Danii (nie wiem jak wy, ale ja sam słowo „droga” zinterpretowałem zupełnie inaczej, oczekując długiej wyprawy ze Skandynawii, przez Francję i Włochy do Ziemi Świętej). Nie prezentuje praktycznie żadnych zwrotów akcji, bo wszystko wiemy z okładki. Nie ma co liczyć na zaskoczenia, bowiem autor postarał się o to, by wszystko było do bólu wręcz schematyczne. Młody chłopiec najpierw ulega wypadkowi, później trafia do klasztoru, wśród mnichów zgłębia tajniki wiedzy i teologii, ale także dziwnym trafem jest uczony walki i jazdy konnej. Później wspomniany klasztor opuszcza, by wieść życie w świeckim świecie. Oczywiście nie trzeba wspominać, iż trening naszego bohatera przebiegał łatwo i przyjemnie. W każdej dziedzinie, od nauki łaciny i francuskiego, przez pływanie czy kowalstwo, aż po walkę na miecze czy strzelanie z łuku, okazywał się wyjątkowo uzdolnionym uczniem. Mamy więc do czynienia z rodzajem średniowiecznego człowieka renesansu, bożym wybrańcem przeznaczonym do dokonania wielkich czynów.
Innym problemem jest nagromadzenie w powieści zupełnie nieistotnych dla przebiegu całej fabuły wydarzeń, które ani nie posuwają akcji do przodu, ani nie pogłębiają portretów psychologicznych bohaterów, a biorą się zwykle z kaprysu autora, ciężko bowiem znaleźć dla nich jakiekolwiek sensowne wyjaśnienie. Niektóre z nich można by wyjaśnić próbą umieszczenia całej historii w szerszym kontekście historycznym. Próba ta jest niestety wyjątkowo nie udana, bowiem wstawki dotyczące kształtowania się szwedzkiej państwowości w większości przypadków zupełnie odstają od reszty opowieści i wydają się być wciśnięte na siłę – po to tylko, by autor mógł poszczycić się swoją znajomością tamtych wydarzeń. Nie stanowią one żadnej większej całości, więc jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się z powieści czegoś więcej na temat historii Szwecji będzie rozczarowany.
Męczą także dłużyzny, w których poznajemy codzienne wydarzenia z życia Arna czy zakonników, jak również zupełnie zbędne dywagacje teologiczne ojca Henri (nie mające żadnego wpływu na fabułę), czy też przeciągające się na kilka stron jego rozmowy z Arnem dotyczące kwestii wiary. Jaki jest ich cel? Ciężko mi odgadnąć, bo wpływu na fabułę nie mają żadnego, zaś czytelnika potrafią doprowadzić do znużenia i w ekstremalnych przypadkach także do niecierpliwego kartkowania w poszukiwaniu końca tych wywodów.
Poza nieistotnymi wydarzeniami w powieści występują również równie zbędni bohaterowie. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie opisy autora sugerujące, iż każda przedstawiona postać odegra w fabule jakąś znaczącą rolę. Wygląda na to, iż Gulliou postawił na ilość zamiast na jakość. Nawet sam Arn nie reprezentuje żadnego wartego uwagi portretu psychologicznego – naiwny, wychowany przez mnichów braciszek, który po opuszczeniu klasztoru okazuje się być zupełnie nieświadomy niebezpieczeństw czyhających w świeckim świecie. Pozostali, czy to ojciec Henri, jego nauczyciel i przełożony, czy też tajemniczy brat Guillbert, były templariusz i mentor Arna przyuczający go do sztuki wojennej, czy też jego niezbyt bystry ojciec Magnus, czy ten lub inny nazwany po imieniu niewolnik lub mnich, są postaciami równie płaskimi i równie nieciekawymi. Nie sposób przejąć się ich losem, problemami rodzinnymi Magnusa, historią życia Guillberta czy nieszczęśliwym losem jednej z niewolnic. Postacie są, ale jak gdyby ich nie było. Pojawiają się w przewidzianych dla nich momentach, przekazują informacje, dodają od siebie coś do fabuły i znikają w tle. Wybaczcie porównanie do RPG, ale wyglądają oni na Bohaterów Niezależnych odgrywanych przez początkującego Mistrza Gry.
Nie popisali się także tłumacze, których kunszt przedstawia chyba najbardziej pokręcone zdanie w całej powieści: „Gdy Katarzyna ukończyła dwanaście lat, niewiele brakowało, by zaręczono ją z Magnusem Folkessonem z Arnäs, i dla Algota byłoby to wielce fortunne, w jego życiu rozbłysłoby światło, któe rozproszyłoby mrok, który niedawno zaciążył na tym żywocie za sprawą odejścia z tego świata jego małżonki Doroty Röriksdotter, która zmarła w połogu, a wraz z jej zgonem skończyło się życie niedoszłego pierworodnego syna Algota.”
Ale jest jeden niewielki plus. Pod koniec, gdy nierozgarnięty Arn wspomaga swojego przyjaciela Knuta Erikssona w walce z obecnym władcą Szwecji, akcja nabiera szybszego tempa i zaczyna być całkiem interesująca. Ze zdziwieniem odkryłem, iż tenże Knut, postać trzecioplanowa, okazał się człowiekiem z krwi i kości o wiele bardziej niż główny bohater. Ten finisz powieści, o którym okładkowe streszczenie nie wspomina, staje się wyjątkowo wciągającym. Te polityczne zmagania nie trwają jednak zbyt długo i nie zmieniają faktu, iż cała „Droga do Jerozolimy” jest męcząca i nieciekawa, pełna nużących dłużyzn i papierowych bohaterów. Radzę ograniczyć się do streszczenia na okładce – jest o wiele ciekawsze niż sama powieść.