Musica alternativa: Tango ze StalinemŻyciorys Dmitrija Szostakowicza nie pasuje do obrazu ówczesnych kompozytorów tworzących na Zachodzie. Nie obfitował w skandale i szokowanie publiczności. Kompozytor nie mógł pozwolić sobie na ekscentryzm, nieprzyzwoite zachowania – w czasach stalinowskich było to nie do pomyślenia. Ale los Szostakowicza pełen był tragizmu i smutku, które znajdują najpełniejszy wyraz w jego wstrząsającej muzyce.
Paweł FranczakMusica alternativa: Tango ze StalinemŻyciorys Dmitrija Szostakowicza nie pasuje do obrazu ówczesnych kompozytorów tworzących na Zachodzie. Nie obfitował w skandale i szokowanie publiczności. Kompozytor nie mógł pozwolić sobie na ekscentryzm, nieprzyzwoite zachowania – w czasach stalinowskich było to nie do pomyślenia. Ale los Szostakowicza pełen był tragizmu i smutku, które znajdują najpełniejszy wyraz w jego wstrząsającej muzyce. Szostakowicz – typowy rosyjski inteligent Fot. www.rosjapl.info Pionierzy muzyki nigdy nie mieli łatwego życia. To, co dzisiaj brzmi swojsko i przyjemnie, kiedyś budziło wstręt i oburzenie. Dotyczy to także artystów nam współczesnych. Kto wie, ile tracimy, podchodząc do wykonawców awangardy jak pies do jeża, zakładając z góry, że „tego słuchać się nie da”? Warto więc przyjrzeć się bliżej tym wszystkim dziwakom, którzy wbijali w fortepian gwoździe (jak Cage), dawali dwudniowe koncerty (La Monte Young), a inspiracje czerpali z mantr buddyjskich (Stockhausen) albo śpiewu leśnych ptaków (Messiaen). Temu służy ten cykl. Przecież za 50 lat ci szaleńcy mogą być klasykami… „Słuchacz z miejsca zostaje oszołomiony łoskotem celowo dysharmonijnych dźwięków. Strzępy melodii, zaczątki muzycznej frazy giną, wyrywają się i znowu znikają w łoskocie, zgrzycie, skowycie. Trudno słuchać tej muzyki, nie da się jej zapamiętać. (…) Muzyka chrząka, stęka, sapie dyszy, żeby jak najdokładniej przedstawić sceny erotyczne. Miłość w całej operze ukazana została w możliwie najwulgarniejszej postaci. (…)”. To recenzja opery Szostakowicza „Lady Makbet mceńskiego powiatu” zamieszczona w radzieckim dzienniku „Prawda” w 1936 roku. Tekst nosił tytuł „Łoskot zamiast muzyki” i był anonimowy. Kto był autorem tych słów? Jakiś kompozytor, jego zaciekły konkurent zazdrosny o sławę? Może obdarzony wyjątkowo złośliwym usposobieniem krytyk muzyczny? Nie. Był to Józef Wissarionowicz Stalin. Stalin krytykiem muzycznym… Oto koszmar każdego kompozytora. Pozytywna opinia „władcy połowy świata” mogła oznaczać wywindowanie artysty na piedestał. Krytyczna recenzja zaś – zdjęcie opery z programu filharmonii, zakaz publikacji dzieł autora, zsyłkę, a nawet tortury i rozstrzelanie. W momencie druku recenzji Szostakowicz był zatem w śmiertelnym niebezpieczeństwie, wszak tekst kończył się wymownymi słowami: „Ta zabawa w przemądrzałość może skończyć się źle”. Publikacja „Łoskotu zamiast muzyki” to dopiero pierwszy atak na muzyka, następne miały dopiero nadejść. Był więc Szostakowicz twórcą prześladowanym przez sowiecki aparat grozy. Tak, ale z drugiej strony – czyż Szostakowicz nie został czterokrotnie nagrodzony Nagrodą Stalinowską? Czyż nie jest znany na Zachodzie jako konfident i pupilek tyrana? Czyż nie komponował hymnoidalnych, napuszonych melodii do propagandowych filmów ZSRR? No i w końcu – czy nie przystąpił do partii komunistycznej już po śmierci satrapy? To też fakty. Taki to los tego kompozytora, los, który na zawsze połączył jego twórczość z postacią mrocznego i krwiożerczego dyktatora. Wszechwładny mocarz i delikatny artysta. Razem tworzyli przedziwną parę w szalonym tangu. Jedna ze stron ryzykowała w tym tańcu życie. Dmitrij Szostakowicz urodził się w rodzinie rosyjskich inteligentów pochodzenia polskiego – jego dziadek Bolesław był Polakiem zesłanym na Sybir. Rodzina Szostakowiczów otaczała się intelektualistami: pisarzami, poetami, muzykami. Sam Dmitrij wyglądał zresztą jak typowy rosyjski inteligent – chudziutki, delikatny, w okularach zasłaniających połowę kobiecej niemal twarzy. Otoczenie uważało go za istotę inteligentną, kruchą i wrażliwą, później wielu dziwiło się, jak ktoś o tak łagodnym usposobieniu mógł przeżyć ciężkie lata stalinizmu i zostać znanym kompozytorem. Okładka „Complete Symphonies” pod batutą K.Kondraszyna Niedługo po śmierci ojca drobny czternastoletni chłopak musiał stawić czoła rzeczywistości i poszukać pracy zarobkowej. Zatrudniał się jako taper w kinach, co ułatwiło mu zapewne późniejszą karierę twórcy muzyki filmowej. Rodzinie wiodło się fatalnie, borykała się z biedą i głodem. Chłopak marzył o karierze pianisty, szykował się nawet do występu na Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. Chopina w Warszawie w 1927 r., ale sam Stalin zadecydował, że na to miejsce wyśle Lwa Oborina (Oborin zajął zresztą pierwsze miejsce, ku radości radzieckiej wierchuszki). Nieco lepsze dni nastały dopiero gdy Szostakowicz w wieku 19 lat zdołał napisać swą I Symfonię. I Symfonia – dzieło udane i harmonijne – podobała się wszystkim, ale sam autor nie był zbyt zadowolony. Owszem, był usatysfakcjonowany z napisania dzieła, ale czuł, że kierunek, w którym podąża, zaprowadzi go w ślepą uliczkę. Zafascynowany twórczością Włodzimierza Majakowskiego, wychwalanego wówczas przez władze pod niebiosa, Szostakowicz postanowił pójść jego drogą. Za namową Lwa Szulgina z Oddziału Agitacyjnego Muzycznego Sektora w Wydawnictwie Państwowym skomponował utwór z okazji dziesiątej rocznicy rewolucji październikowej. Dziś nazwalibyśmy to chałturą, lecz wtedy była to jedyna szansa na zaistnienie w środowisku twórczym. Kompozytor miał nadzieję, że słowa napisze sam Majakowski, ale stało się inaczej i libretto stworzył poeta-karierowicz Aleksander Biezymienski. Dlatego II Symfonia do udanych nie należy – trudno zachwycać się dziełem, które kończy się słowami: „Tyś wykuł, Leninie, wolę cierpienia, tyś wykuł wolę spracowanych rąk!”. Sam autor też daleki był od zachwytów. Zachodni badacze upatrują w tym utworze sympatii proradzieckich, jednak lektura listów Szostakowicza z tamtego okresu wskazuje na to, że wybór libretta Biezymienskiego został wymuszony przez władze. Całkiem inaczej miała się rzecz z następnym utworem. „Nos” napisany na podstawie opowiadanie Gogola był kompozycją odważną, bezkompromisową. Historia majora Kowalowa szukającego na ulicach Petersburga własnego nosa, który niespodziewanie zbiegł z twarzy właściciela i przemienił się w urzędnika, okraszona była wspaniałą muzyką inspirowaną dokonaniami m.in. niemieckiego awangardysty Albana Berga. Ryzykowne przedsięwzięcie – lata 30. w ZSRR to okres bezwzględnych czystek. Masowe aresztowania i rozstrzelania były codziennością. Ostatnią rzeczą, której potrzebowała władza, były zbyt śmiałe opery. Dlatego „Nos” po krytycznych recenzjach szybko zdjęto z afisza. Jednakże prawdziwym skandalem była opera „Lady Makbet mceńskiego powiatu” na podstawie opowiadania Leskowa. W tamtym czasie Dmitrij był już żonaty, i to żonie Ninie właśnie zadedykował tę operę. Początkowo „Lady…” była gigantycznym sukcesem – euforyczne recenzje, ekstaza tłumów, szacunek innych artystów. O dwudziestosiedmioletnim Szostakowiczu mówiono: „nowy Mozart”. Do czasu, gdy przedstawienie postanowił obejrzeć Towarzysz Stalin. Warto uzmysłowić sobie kontekst – Związek Radziecki w tamtym okresie potrzebował jednoczącej społeczeństwo siły, którą mogła zostać sztuka. Ale aby sztuka mobilizowała, musiała spełniać niejasne wymogi „realizmu socjalistycznego”. Stalin – miłośnik muzyki – na pozytywny przykład wybrał operę „Cichy Don” Iwana Dzierżyńskiego na podstawie prozy Szołochowa – dzieło podniosłe, ale zrozumiałe i krzepiące. Skoro zaś istniał przykład pozytywny, trzeba było znaleźć negatywny. I tu nadarzył się Szostakowicz ze swoim dziełem – pełnym erotyzmu, dramatycznym i tragicznym. Nie przystawało to do czasów, gdy nadrzędnym celem muzyki było krzewienie radosnego socjalizmu. Może zresztą losy utworu potoczyłyby się inaczej, gdyby nie drobne błędy w orkiestracji – przesadne rozbudowanie sekcji instrumentów perkusyjnych i zdenerwowanie muzyków tego akurat dnia miało fatalne reperkusje. Okładka książki S.Wołkowa „Szostakowicz i Stalin” Już następnego dnia „Prawda” wydrukowała więc wspomnianą recenzję pełną zarzutów o formalizm i antyludowość – ulubione określenia na sztukę nieudaną. Co dokładnie oznaczały te terminy, trudno stwierdzić. Na pewno jednak oznaczały niebezpieczeństwo. Szostakowicz w tamtym czasie stał się neurastenikiem, ciągle żył w strachu, obawiając się tego, co przyniesie przyszłość. Wiedział, że Stalin zechce – czy to bezpośrednio, czy pośrednio – skontaktować się z nim. Wiedział też, czym może się to zakończyć – niejeden artysta w tamtym czasie skończył na Syberii bądź kilka metrów pod ziemią z kulą w piersi. Musiał podjąć karkołomną grę – zdecydować, czy kajać się przed tyranem, czy też twardo postawić na swoim i bronić dzieła. Postawił na to drugie. Aby tego dokonać, nie obrażając jedynowładcy, przybrał maskę szaleńca-ekstatyka: jurodiwego. Tu należy się pewne wyjaśnienie. W rosyjskiej kulturze postać jurodiwego – na w poły głupca, na w poły geniusza – funkcjonowała od wieków. Jurodiwy mówił niekiedy bełkotliwie, często enigmatycznie, ale zawsze szczerze. Tę szczerość musiano mu wybaczać i wybaczano. Żaden car, żaden samowładca nie mógł go ukarać, nawet jeśli ten (lub ta, bo jurodiwą mogła być kobieta) wypowiadali się o nim z pogardą i bezczelnością. To postawa jurodiwego właśnie uratowała życie Puszkinowi, gdy ten był na celowniku Mikołaja I, a teraz uratowała Szostakowicza. Twórca postanowił odpowiedzieć Stalinowi w nieco mętny sposób, przebąkując o tym, że owszem, krytykę przyjął, ale musi ją przemyśleć do końca, że w tej chwili nie jest pewien… Stalin to zaakceptował, wiedząc, że jest to wyrafinowany, stary sposób obrony, który może mieć miejsce jedynie między wielkim władcą, a wielkim artystą. |
W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj album z „trzecionurtowymi” kompozycjami Pavla Blatnego w wykonaniu Orkiestry Gustava Broma.
więcej »Pierwsza nagrana po rozstaniu z wokalistą Damo Suzukim płyta Can była dla zespołu próbą tego, na co go stać. Co z tej próby wyszło? Cóż, „Soon Over Babaluma” nie jest może arcydziełem krautrocka, ale muzycy, którzy w składzie pozostali, czyli Michael Karoli, Irmin Schmidt, Holger Czukay i Jaki Liebezeit, na pewno nie musieli wstydzić się jej.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Bomba atomowa
— Paweł Franczak
Olivier Messiaen – uczeń ptaków
— Paweł Franczak
Geniusz łamane przez szaleniec
— Paweł Franczak
Milczenie Boga
— Paweł Franczak
Są wielcy, nie Mali!
— Paweł Franczak
Pokój z Zornem!
— Paweł Franczak
Podsumowanie muzyczne roku 2008 (2)
— Paweł Franczak, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Prezenty świąteczne: Prezentuj, broń!
— Paweł Franczak, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Sobczyński, Mieszko B. Wandowicz
Zawód: kompozytor
— Paweł Franczak
Zły i Niegłupi: Podróż sentymentalna
— Paweł Franczak, Jacek Sobczyński
Na żywo i z prądem
— Paweł Franczak
Pierwszy sort Chopina
— Paweł Franczak
Między arcydziełem a Radiem Maryja
— Paweł Franczak