Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 14 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

Stracony grudzień

Esensja.pl
Esensja.pl
Szukając interesujących (mnie szczególnie) premier płytowych grudnia, ze smutkiem stwierdziłem, że niestety, jak zwykle, nic ciekawego nie ma. Zawiedziony tym faktem sięgnąłem w głąb pamięci i okazało się, że rok w rok ostatni miesiąc kalendarza nie dostarczał żadnych ciekawych pozycji. Spróbowałem sprawdzić, jak to z tym miesiącem bywało drzewiej – nim zacząłem świadomie dobierać sobie muzykę do odtwarzacza.

Jakub Stępień

Stracony grudzień

Szukając interesujących (mnie szczególnie) premier płytowych grudnia, ze smutkiem stwierdziłem, że niestety, jak zwykle, nic ciekawego nie ma. Zawiedziony tym faktem sięgnąłem w głąb pamięci i okazało się, że rok w rok ostatni miesiąc kalendarza nie dostarczał żadnych ciekawych pozycji. Spróbowałem sprawdzić, jak to z tym miesiącem bywało drzewiej – nim zacząłem świadomie dobierać sobie muzykę do odtwarzacza.
Najbardziej obfity w muzyczne nowości okres w roku to koniec wiosny i miesiące letnie. Zimą jest już gorzej. Grudzień zaś jest okresem fatalnym dla rockowego słuchacza – ciekawe płyty nie pojawiają się w sklepach. W mediach królują single lub składanki, na których „gwiazdy” prezentują swoje wersje kolęd i pastorałek lub proponują utwory przesiąknięte świąteczną atmosferą. Półki sklepowe zalewają w tym czasie fale różnego rodzaju składanek typu „The Best Of” – w sam raz na prezenty. Choć zdarzają się wyjątki. I właśnie dwanaście takich grudniowych wyjątków przedstawiam poniżej. Wybór jest oczywiście dosyć subiektywny, a lista ułożona tylko i wyłącznie chronologicznie.
1. „Rubber Soul” The Beatles (1965)
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
O tej płycie napisano wiele. To pierwsza płyta Beatlesów, na której Wielka Czwórka zaczęła odważniej „kombinować” z brzmieniem, instrumentarium i aranżacją utworów. Lecz pierwszym rzucającym się w oczy elementem „Gumowej Duszy” jest okładka. I tu od razu zaskoczenie. Garnitury wróciły do szafy, a w ich miejsce pojawił się zamsz. Włosy Johna, Paula, George′a i Ringo już nie są tak idealnie ułożone, a do tego znacznie dłuższe. Zastosowany efekt fotograficzny powoduje, że twarze chłopców z Liverpoolu są nieostre i rozciągnięte – niczym z gumy właśnie. A muzyka? Jak już wspomniałem, zespół zaczął eksperymentować i choć kompozycje trzymają się rockandrollowych schematów, to często pojawiające się klawisze, sitar, przesterowany bas – wskazują na to, że grupa obiera nowy kierunek. To niewątpliwie album będący dużym krokiem do nagrania „Sierżanta Pieprza”. Niestety, „Rubber Soul” jest płytą trochę niedocenianą, ale jeżeli wcześniejszy album to „Help” – najlepszy krążek „pierwszego okresu” beatlesowskiej kariery – a następny to „Revolver”, jedna z najważniejszych płyt w historii rocka, to trudno o inny los dla będącego w środku „Rubber Soul”.
2. „My Generation” The Who (1965)
Grudzień 1965 roku to był bardzo dobry czas; trzy tygodnie po Beatlesach na sklepowych półkach ukazał się pierwszy longplay grupy The Who. Tak jak w przypadku „Rubber Soul”, mamy tutaj do czynienia z płytą, o której prawie wszyscy wiedzą prawie wszystko. To w końcu w tym zestawie znajduje się największy przebój zespołu – utwór tytułowy, zamykający pierwszą stronę albumu. Na tej płycie słychać, że kwartet próbuje jeszcze określić swój styl, lecz charakterystyczne dla grupy elementy już są widoczne. Obok wspomnianego, naładowanego energią, niemalże punkowego „My Generation”, który stał się hymnem pokolenia modsów, znajdziemy „The Kids Are Alright”, bardziej popowy, urzekający beatlesowskimi harmoniami wokalnymi. Oba utwory były nagrywane i wykonywane przez wielu innych artystów, co tylko potwierdza dużą wartość tych kompozycji. To w grudniu 1965 r. legenda The Who zaczęła się tworzyć. I nie tylko ich. Bo w tym samym miesiącu światło dzienne ujrzała jeszcze jedna ważna pozycja.
3. „Having a Rave Up With the Yardbirds” The Yardbirds (1965)
Płyta, która nieco łamie przyjęte przeze mnie ograniczenie. Bo na drugim w dyskografii The Yardbirds albumie znalazły się wcześniej wydane single i utwory znane z debiutu. Postanowiłem dla tej płyty zrobić wyjątek z dwóch powodów. Po pierwsze, w latach 60. single rzadko trafiały na płyty długogrające, a po drugie – nie ma co ukrywać, że jest to jeden z najlepszych albumów tak zwanej brytyjskiej inwazji (na Stany Zjednoczone oczywiście). Album postawił The Yardbirds na równi z The Rolling Stones i The Beatles, a tak znanym gitarzystom, jak Clapton, Beck i Page – otworzył drzwi do dalszej kariery. Ale przede wszystkim zawiera świetne, oparte na rhythm ′n′ bluesie rockowe kompozycje.
4. „Songs of Leonard Cohen” Cohen (1967)
Dziesięć utworów składających się na płytowy debiut jednego z najbardziej rozpoznawalnych muzycznych bardów to piękne piosenki traktujące o relacjach damsko-męskich. Co ważniejsze, mimo że był to najgorętszy czas epoki wolnej miłości, to napisane przez Cohena teksty traktują raczej o trudniejszych sprawach związanych z emocjami i uczuciami – takimi jak zdrada, gniew, litość, pożądanie, współczucie i nienawiść. To niewątpliwie jeden z najbardziej „dojrzałych” debiutów w historii muzyki poprockowej.
5. „Beggars Banquet” The Rolling Stones (1968)
Na tym albumie Stonesi po chwilowych eksperymentach powrócili do bluesowych korzeni, nadając im jednak nowy, bardziej seksualno-diabelski podtekst – weszli na ścieżkę, którą „toczą się” do dziś. W utworach takich jak „Street Fighting Man”, „Parachute Woman” i „Stray Cat Blues” zespół zdefiniował swoją stylistykę, nie tylko muzyczną, na następne lata. I może następny w karierze Jaggera i spółki – „Let it Bleed” – również wydany w grudniu, zasługuje na trochę wyższe noty, to jednak niewiele jest albumów mogących pochwalić się tak imponującym utworem początkowym – „Sympathy for the Devil”. Utwór ten jest efektem przemyślanych eksperymentów z afrykańskimi rytmami i szerokim instrumentarium oraz bardziej dojrzałego podejścia do tekstu.
6. „John Lennon / Plastic Ono Band” John Lennon and Plastic Ono Band (1970)
Pierwsza solowa płyta w karierze członka-założyciela The Beatles (nie liczę eksperymentów dźwiękowych nagranych na trzech płytach z Yoko Ono w latach 1968-69 oraz zapisu koncertu z Toronto). Zainspirowany terapią doktora Arthura Janova – „primal scream” – eksbeatles stworzył dzieło piękne i poruszające. Na naszych oczach (uszach w zasadzie) dokonuje się prawdziwe katharsis jednego z największych artystów rocka. John wyrzuca z siebie rozpacz po utracie matki, traumy dzieciństwa oraz swoje rozczarowania karierą rockandrollowca, dochodząc do wniosku, że liczy się tylko „tu i teraz” – on i Yoko. Osobną sprawą jest, że śpiew – krzyk niemalże – z pierwszego na płycie „Mother” nie daje się zapomnieć.
7. „H to He Who Am the Only One” Van Der Graff Generator (1970)
Trzeci album formacji Petera Hammilla to prawdziwe arcydzieło rodzącego się wtedy rocka progresywnego. Niesamowite organy Hammonda i oryginalny głos lidera sprawiają, że tego zespołu nie można pomylić z żadnym innym. Już pierwsze takty otwierającego płytę utworu „Killer” są najlepszą wizytówką Van Der Graffa. Doskonała gra perkusji, świetnie wprowadzone saksofony, mroczne klawisze, głęboki bas i przejmujący śpiew powodują, że nie da się tego krążka słuchać obojętnie. Krążka, na którym każda kompozycja stanowi osobną, zamkniętą i kompletną rzecz, a razem tworzą różnorodną, lecz przemyślaną całość. Niewątpliwie jedna z najmocniejszych pozycji w dyskografii Van Der Graff Generator.
8. „Lizard” King Crimson (1970)
Po dwóch pierwszych płytach King Crimson album ten był bardzo wyczekiwany. I King Crimson zaskoczyli fanów. Robert Fripp postanowił zerwać z formułą wypracowaną na dwóch pierwszych płytach i przedstawił dzieło bardziej zróżnicowane stylistycznie, sięgając odważniej do jazzowych inspiracji (wpływ Milesa Davisa jest bardzo widoczny). Album chwalony w momencie wydania, dziś traci trochę na wartości. Sam Fripp ocenia go nisko i chyba nie ma co się dziwić – o ile pierwsza strona jest całkiem dobra, to tytułowa suita trochę odrzuca przerostem formy nad treścią, przesadnym patosem i pompatycznością. Lecz nie da się ukryć, że dla samego zespołu i jego fanów była to dobra lekcja, z której Robert wyciągnął wnioski (z następnej – „Island” zresztą też), by nagrać trzy lata później prawdziwe arcydzieło zatytułowane „Larks′ Tongues in Aspic” – ale to już zupełnie inna historia.
9. „IV” Led Zeppelin (1971)
I znów płyta, którą znają wszyscy. I znów utwór – wizytówka. „Czwórka” Zeppelinów i „Stairway to Heaven” to prawdziwy rockowy kanon. Wystarczy odpowiedzieć sobie na pytanie – który początkujący gitarzysta nie uczy się grać „Schodów do Nieba”? Nic więcej dodawać nie trzeba.
10. „Hunky Dory” David Bowie (1971)
Wydana po prawdziwie hardrockowym i bardzo surowym “The Man Who Sold the Word” czwarta w karierze Davida Bowiego płyta urzeka bogactwem aranżacji i, co tu kryć, wpadających w ucho melodii. Ta oryginalna mozaika stylów składa się na jeden z najlepszych albumów prawdziwego rockowego kameleona; obok folkowych kawałków i rockowych akordów znajdują się tutaj odważne nawiązania do muzyki dancehallu oraz hołdy oddane Dylanowi i Warholowi, a także przejmujący song poświęcony choremu psychicznie bratu. Tylko taki twórca jak Bowie (był także współproducentem) mógł z próby połączenia sztuki wysokich lotów i niemalże kiczu wyjść zwycięsko. Dodając do tego (trans)seksualną otoczkę tego albumu, niewątpliwie Bowie potrafił zaszokować ówczesną publikę. A skład mu towarzyszący, który właśnie wtedy się wykrystalizował, wkrótce został przemianowany na „The Spiders From Mars”, by nagrać jedną z najważniejszych płyt lat 70. Dziś utwory z „Hunky Dory”, między innymi wykorzystane przez Wesa Andersona w „Podwodnym życiu ze Stevem Zissou”, nadal robią spore wrażenie.
11. „A Night at the Opera” Queen (1975)
Bezsprzecznie najważniejsza płyta zespołu Maya, Mercurego, Deacona i Taylora. Tytuł został zapożyczony z komedii Braci Marx. A zawartość? Po długim okresie szlifowania własnego stylu, ocierając się operowy patos, hard-rockową zadziorność, blues-rockowy ciężar, prog-rockową mistykę i popową melodykę, Queen stworzył dzieło ponadczasowe. To dzięki tej płycie zespół z podniesioną głową stąpał po rockowych salonach. I mimo późniejszych zmian stylu w latach 80. i wielkich przebojów w stylu „Radio Ga-Ga”, to właśnie „Noc w Operze” została wizytówką zespołu po wsze czasy. I można się spierać, czy wydane w następnych latach „A Day at the Races” (też wydana w grudniu) czy też „Jazz” są lepszymi płytami, to jednak „A Night at the Opera” zawiera „Bohemian Rhapsody”. Jedyny w swoim rodzaju utwór, rozpoznawalny przez wszystkich o każdej porze dnia i nocy. I pomyśleć, że wytwórnia z początku oponowała przed wypuszczeniem go na singlu (bo za długi!!!).
12. „London Calling” The Clash (1979)
Kiedy zapytać kogoś o najważniejsze grupy punkowe, wskaże bez wahania dwie kapele: Sex Pistols i The Clash. I o ile w przypadku Sex Pistols nie ma co się spierać, to dziś – z perspektywy czasu i osiągnięć innych zespołów drugiej połowy lat 70. – Clash trochę odstają od punkowej gawiedzi. Kiedy pierwszy album jeszcze jak najbardziej wpisuje się w standardy punk rocka, to już drugi, wydany właśnie w grudniu, ciężej sklasyfikować. Zespół zdecydowanie odszedł od piosenek w stylu: dwa akordy, przester i wypluwanie kolejnych zdań niechlujną, robotniczą angielszczyzną. Dwupłytowy „London Calling” nadal tematycznie wpisuje się w punkową ideologię (motyw walki klasy robotniczej), ale styl i forma przedstawienia tych ideałów jest już bardziej wyszukana. Muzycznie to prawdziwy kalejdoskop, od rockandrolla przez reggae, country i folk, rockabilly i ska, po hard rock i pop; wszystkie te składniki podane tak, że ani przez chwilę nie odczuwa się żadnych dysproporcji ani zagubienia. Dlatego mimo sporej objętości album wciąż połyka się w całości. Zresztą chyba wystarczy napisać, że jest tu „Guns of Brixton” – zaraz po „Should I Stay Or Should I Go” najpopularniejszy kawałek The Clash.
Jak widać z powyższego zestawienia, kiedyś było na co czekać do końca roku. Co ciekawe, ostatnia pozycja na tej liście została wydana w 1979 roku. I począwszy od lat 80. grudzień stawał się miesiącem coraz bardziej poświęconym świętom i przez nie monopolizowany. Rozwój mediów – szczególnie telewizji (i wszechogarniających reklam) – spowodował, że granica między czasem nieświątecznym a bożonarodzeniowym przesuwała się coraz bardziej w kierunku listopada. I dziś grudzień to czas wyłącznie choinkowy, w którym miejsca dla rockandrolla już prawie nie zostało. Wystarczy spojrzeć na rok bieżący. Ostatnie gorące rockowe wydawnictwa ukazały się w listopadzie (debiut Them Crooked Vultures, Nirvana „Live At Reading” czy „Addicted” Devina Townsenda). A grudzień? Grudzień to czas życzeń i prezentów. W związku z tym ja na gwiazdkę życzyłbym sobie i wszystkim fanom muzyki, aby te święta już bardziej się nie przesuwały. Grudzień już stracony, trudno; ale listopada nie oddamy, niechaj zostanie gitarowy!
koniec
11 grudnia 2009

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Średnio udane lądowanie
Sebastian Chosiński

13 V 2024

W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.

więcej »

Non omnis moriar: Jak to jest płynąć „trzecim nurtem”…
Sebastian Chosiński

11 V 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj album z „trzecionurtowymi” kompozycjami Pavla Blatnego w wykonaniu Orkiestry Gustava Broma.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Od krautu do minimalistycznego ambientu
Sebastian Chosiński

6 V 2024

Pierwsza nagrana po rozstaniu z wokalistą Damo Suzukim płyta Can była dla zespołu próbą tego, na co go stać. Co z tej próby wyszło? Cóż, „Soon Over Babaluma” nie jest może arcydziełem krautrocka, ale muzycy, którzy w składzie pozostali, czyli Michael Karoli, Irmin Schmidt, Holger Czukay i Jaki Liebezeit, na pewno nie musieli wstydzić się jej.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Tegoż autora

Anioły są na ziemi. Diabły też
— Jakub Stępień

Fanom – fani
— Jakub Stępień

Jeszcze jedno muzyczne podsumowanie 2011
— Jakub Stępień

Ta Nosowska
— Jakub Stępień

Już nie taki „Antypop”
— Jakub Stępień

…a będzie coraz lepiej
— Jakub Stępień

Wieści z wariatkowa
— Jakub Stępień

Mgiełki (z) Dzikiego Zachodu
— Jakub Stępień

Wycinanki i wyklejanki
— Jakub Stępień

Niektóre rzeczy się nie zmieniają
— Jakub Stępień

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.