Voodoo skrzyżowane z „Zaczarowanym ołówkiem”? Już wiadomo, że „Bestia” to nic dobrego…
Wężogator voodoo
[Amir Valinia „Bestia” - recenzja]
Voodoo skrzyżowane z „Zaczarowanym ołówkiem”? Już wiadomo, że „Bestia” to nic dobrego…
Amir Valinia
‹Bestia›
EKSTRAKT: | 20% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Bestia |
Tytuł oryginalny | Lockjaw: Rise of the Kulev Serpent |
Dystrybutor | Epelpol |
Data premiery | 22 kwietnia 2009 |
Reżyseria | Amir Valinia |
Zdjęcia | Barry Strickland |
Scenariusz | Jodie Jones, Evan Scott |
Obsada | DMX, Wes Brown, Louis Herthum, Lauren Fain, Brendan Aguillard, Lisa Arnold, Debra Arnott, Derrick Denicola |
Muzyka | Mary Alice Corton |
Rok produkcji | 2008 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 76 min |
Gatunek | groza / horror, SF |
EAN | 5907561118968 |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Tematyka voodoo jest nawet dość popularna w kinematografii, tyle że często jest brana na tapetę przez twórców pozbawionych wyobraźni, próbujących w dodatku nakręcić horror przy budżecie nie starczającym nawet na puszeczkę modnych od jakiegoś czasu ośmiorniczek. Powiedzmy, że osoby odpowiedzialne za powstanie „Bestii” dysponowały umiarkowanie zadowalającym budżetem, ale z wyobraźnią wyszło jak zwykle – skończyła się na bezsensownie fikuśnym tytule („Lockjaw: Rise of the Kulev Serpent”) i koncepcji stwora ożywianego kredką.
Już początek filmu nie nastraja optymistycznie. Bezskutecznie usiłujący odegrać pijanego ojca aktor odgraża się, że będzie szukał oszczędności w rodzinnym budżecie poprzez wypisanie pacholęcia ze szkoły. Najpierw jednak skonfrontuje swoją opinię z jego oczekiwaniami. Pacholę jednak nie w ciemię jest bite – przynajmniej tego wieczora, bo normalnie dostaje regularny łomot – i unika konwersacji dając nogę przez okno. Sądząc po rozwoju niby-awantury pacholę przebywa na zewnątrz góra kwadrans, zdąża jednak w tym czasie zahaczyć o dom sąsiadów i nakłonić na nocny spacer mieszkającą tam dziewczynkę, pobuszować razem z nią w oddalonym o ładny kawałek drogi domu kapłana voodoo, co owocuje wejściem w posiadanie „różdżki Kuleva”, czyli małego patyka w kształcie aligatora, i na koniec pokłócić się z dziewczynką. Po czym, już u siebie w pokoju, rysuje zwędzonym patykiem coś na kształt węża. W efekcie tatuś, który stwierdził, że dla ochłonięcia pojeździ sobie samochodem po okolicy, zostaje chapnięty przez wielkiego gada i zaciągnięty w pole trzciny cukrowej. Zapewne w celach konsumpcyjnych.
Czemu w trakcie awantury pada sformułowanie „Moi synowie nie potrzebują szkoły”, skoro syn jest jeden? Dlaczego tatuś w ogóle uznał za zasadne przedyskutowanie sprawy szkoły z dzieciakiem? Czy stanie w drzwiach i patrzenie wilkiem na uciekających złodziejaszków to dobra reakcja na kradzież wyjątkowo niebezpiecznego obiektu kultu? Zwłaszcza że kapłan najwyraźniej nie pofatygował się po swoją własność ani wieczorem, ani nazajutrz, ani wcale? No i co to za tekst „Jeśli ojciec ci nie wleje, przyjdź do mnie rano”? Bo jak wleje, to wskocz wieczorem, czy jak…?
Zaraz potem akcja przeskakuje w czasy współczesne. Piątka nastoletnich, jadących na weekendowy wypad przyjaciół rozjeżdża stojącą przy drodze kobietę (kierowca zagapił się na wdzięki koleżanki, z kolei rozjechana kobieta miała słuchawki na uszach i bujała w obłokach). A ponieważ nikt z auta – samego w sobie terenowego, ale dodatkowo osadzonego na prawie metrowej średnicy kołach – tego nawet nie zauważył, zrozpaczony małżonek o nietkniętym grą aktorską obliczu sięga po znaną nam już „różdżkę”, którą kwadrans przed śmiercią wygrzebała w ogródku żona i… ciąg dalszy jest raczej oczywisty.
Mniej oczywiste rzeczy dzieją się po drodze, nim widz dotrze do napisów końcowych. Małżonek, siedzący w domu posadowionym na prowincji i otoczonym polami różnych zielonych rzeczy, w dodatku mający ręce klasycznego chłopa, kreśli patykiem-krokodylkiem zdumiewająco realistyczną wizję gada pożerającego auto. Równie realistycznie oddana jest piątka pasażerów. Co by znaczyło, że nie dość, że facet minął się z powołaniem i powinien zarabiać na życie raczej jako grafik niż farmer, to jeszcze natura obdarzyła go orlim wzrokiem i fotograficzną pamięcią, skoro z odległości kilkunastu metrów był w stanie dokładnie sobie obejrzeć wszystkich pasażerów pędzącego koło setki, osadzonego wysoko nad drogą samochodu. Podobnie zdumiewa jeden z bohaterów, nie mający nic przeciwko chutliwym zalotom swojej dziewczyny do kumpla. Nie lepiej jest też z samym kumplem, który dla udobruchania swojej własnej dziewczyny, wkurzonej na widok bezwstydnych amorów, wychodzi za nią z domku i rusza… w pole trzciny cukrowej. Bo przecież to oczywiste, że szukająca chwili wytchnienia dziewczyna, wychodząca NOCĄ z domu na wsi, wcale nie siądzie gdzieś na ganeczku, tylko popruje wprost w dwumetrowe chaszcze, mając nadzieję zgubić się tam do imentu bądź przynajmniej nadziać na dzika.
Dodatkowe smaczki to potrząsanie podniesioną z ziemi świecącą latarką, aż ta zgaśnie. Próby zniszczenia rysunku poprzez jego zamazanie, wytarcie gumką bądź podrapanie nożem – przy jednoczesnym zignorowaniu chyba najprostszej metody, polegającej na podarciu kartki. Zrobienie sobie morderczej broni z… trzymanej na sztorc nocnej lampki, w której zostaje zbita żarówka, a sznur owinięty u podstawy. Dobijanie się do zażywającej seksu parki, żeby koniecznie się dowiedzieć, czy u nich komórki też nie mają zasięgu. Awantura o to, że mąż zabitej kobiety w ogóle śmiał mieć jakiekolwiek pretensje o śmierć ukochanej. No i ta kaleka rozmowa u syna kapłana oraz wykład o spożywaniu papieru… Trudno nawet zgadywać, jak dużo siana miał w głowie scenarzysta, i jak silne parcie na szkło mieli aktorzy, że zgodzili się zagrać w czymś takim.
Realizacja techniczna też specjalnie nie odbiega jakością od zawartości merytorycznej, choć trzeba przyznać, że zdjęcia i udźwiękowienie są nawet niezłe, a efekty specjalne są może i wyraźnie komputerowe, ale jest ich dość mało i nie rzucają się aż tak w oczy. Co z tego, skoro część obsady powinna dostać dożywotni zakaz wykonywania zawodu, topornie zrobiona przeplatanka wątków powoduje głównie dezorientację, zaś scena seksu wywołuje co najwyżej wesołość. Bo i chłopak, i dziewczyna mają na sobie duże, solidne, ciasno przylegające do ciała majtki. Cały czas. Również w trakcie. Swoje trzy grosze dorzucił też nasz dystrybutor, dzięki któremu film ma koślawe tłumaczenie, nijaki tytuł i zupełnie idiotyczny opis na okładce, wzbudzający podejrzenia, że nikt z firmy nie odważył się zapoznać z zawartością puszczonego na rynek pudełka. Jest tam bowiem mowa o jakimś starożytnym afrykańskim kapłanie, o zamordowaniu żony, o grasowaniu potwora, który zabija „każdego, kogo spotka na swej drodze”, a całość wieńczy cudne zdanie: „Do akcji muszą wkroczyć wojskowe jednostki specjalne.” A przecież żadnego wojska tam nie ma.
Odradzam więc zapoznawanie się z „Bestią”, choć zdaję sobie sprawę, że niektórych sympatyków kinowego nawozu pewnie nie da się odciągnąć od tego filmu nawet końmi…
Recenzja tak barwna, że zamiast zniechęcać, przewrotnie zachęca do obejrzenia filmu. Nawiasem mówiąc, autor recenzji chyba chciał nawiązać do "Zaczarowanego ołówka", a nie do " Pomysłowego Dobromira"?