Jaka szkoda, że w pogoni za najświeższymi filmami gubimy zupełnie produkcje starsze, częstokroć znacznie mądrzejsze, ciekawsze i lepiej zrobione, niż świeżutkie, prymitywne i zbędnie krwiste chałturki. Jednym z takich spychanych w niebyt filmów jest „Chitty Chitty Bang Bang”, przeurocza, nie do końca familijna bajeczka mająca po trochu wspólnego z Bondami, z „Charliem w Fabryce Czekolady” i z rodziną Zborowskich.
Historia na kołach się toczy
[Ken Hughes „Chitty Chitty Bang Bang” - recenzja]
Jaka szkoda, że w pogoni za najświeższymi filmami gubimy zupełnie produkcje starsze, częstokroć znacznie mądrzejsze, ciekawsze i lepiej zrobione, niż świeżutkie, prymitywne i zbędnie krwiste chałturki. Jednym z takich spychanych w niebyt filmów jest „Chitty Chitty Bang Bang”, przeurocza, nie do końca familijna bajeczka mająca po trochu wspólnego z Bondami, z „Charliem w Fabryce Czekolady” i z rodziną Zborowskich.
Ken Hughes
‹Chitty Chitty Bang Bang›
EKSTRAKT: | 80% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Chitty Chitty Bang Bang |
Dystrybutor | Imperial |
Reżyseria | Ken Hughes |
Zdjęcia | Christopher Challis |
Scenariusz | Roald Dahl, Ken Hughes |
Obsada | Dick Van Dyke, Sally Ann Howes, Lionel Jeffries, Gert Fröbe, Anna Quayle, Benny Hill, Desmond Llewelyn |
Muzyka | Richard M. Sherman, Robert B. Sherman |
Rok produkcji | 1968 |
Kraj produkcji | Wielka Brytania |
Czas trwania | 144 min |
Parametry | Dolby Digital Surround; format: 4:3 |
Gatunek | familijny, fantasy, komedia, musical |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Trzeba więcej niż odrobiny szczęścia, żeby trafić w sklepie lub wypożyczalni na płytę z tym filmem. Jej nakład jest już praktycznie wyczerpany i raczej marne są widoki na ewentualną reedycję. Zapewne spowodowaliśmy to my, widzowie, niezbyt chętnie sięgając po tytuł, którego nie znamy. A zapewniam, że zdecydowanie lepiej – póki jeszcze jest szansa – sięgnąć po płytę z napisami, niż męczyć się z puszczaną od wielkiego dzwonu w telewizji wersją z lektorem, który skutecznie zagłusza niezwykle urokliwe piosenki.
Bo „Chitty…” jest w istocie musicalem. I to musicalem z nie byle jakimi piosenkami autorstwa duetu braci Sherman, którzy do tego czasu pracowali wyłącznie dla Disneya, zgarniając w roku 1965 Oscary za muzykę i piosenkę przewodnią do „Mary Poppins”. W przypadku „Chitty…” Oscara nie udało się zdobyć (statuetkę wywalczyła kompozycja Michela Legranda z „Afery Thomasa Crowna”, pokonując „Chitty…” również w rywalizacji o Złote Globy) i skończyło się „tylko” na nominacji, ale tytułowa piosenka na tyle bezbłędnie wpada w ucho, że choćby dla niej warto po ten film sięgnąć.
Nie jest to naturalnie jedyny jego atut, bowiem główną siłą filmu jest pozytywnie zakręcona historia, pełna rozmaitych – jak byśmy to dziś nazwali – postmodernistycznych smaczków. Oto bowiem ojciec, zwariowany konstruktor budujący nad wyraz skomplikowane, nikomu w sumie niepotrzebne urządzenia, jedzie z dziećmi na piknik nad morze tytułowym autem. Tam, w towarzystwie poznanej w dość niefortunnych okolicznościach córki fabrykanta słodyczy, snuje opowieść o niecnych szpiegach z Vulgarii, którzy za wszelką cenę chcą wejść w posiadanie potrafiącego, jak się okazuje, i pływać, i latać pojazdu. Nie będąc w stanie go dogonić, postanawiają porwać konstruktora, żeby zbudował im podobną maszynę. Jako że jednak Vulgarianie zbyt bystrzy nie są (to stereotypowi Prusacy w pikielhaubach, mieszkający w zamku Neuschwanstein), ofiarą porwania pada nie konstruktor, a jego ojciec. Czwórka bohaterów natychmiast rusza w pościg, postanawiając odbić jeńca.
Chitty z 1921 z hrabią Zborowskim.
Nie, to nie pomyłka, bohaterowie naprawdę ruszają w pogoń za vulgariańskimi porywaczami, lecąc samochodem, który szybuje na skrzydłach w kolorze tęczy. Opowiadana historia splata się bowiem w pewnym momencie z rzeczywistością w tak sprytny sposób, że nie sposób stwierdzić, gdzie tak na dobrą sprawę leży granica między światem realnym a wymyślonym. Jeśli do tego dołożyć surrealistyczne wnętrze fabryki słodyczy, zgromadzone w szopie bohatera urządzenia „ułatwiające” codzienne prace domowe, czy wreszcie los vulgariańskich dzieci (którym zabawki robi nie kto inny, a Benny Hill), to dostaniemy prawdziwie postmodernistyczny melanż, tym smakowitszy, że mający świetną oprawę graficzną i dźwiękową. Wszystko jest tutaj radosne i kolorowe, a piosenki w większości są przeurocze – prócz tytułowej szczególną uwagę zwraca utwór śpiewany przez parę głównych bohaterów przebranych za marionetki. Należy w tym miejscu dodać, że wśród aktorów znaleźli się dyżurny Prusak z brytyjskich komedii, czyli Gert Fröbe, jedna z głównych aktorek cyklu „Carry On…”, Barbara Windsor, znany z Bondów Desmond Llewelyn, a także Robert Helpmann, złowieszczy adwersarz Hoffmanna z baletowych „Opowieści Hoffmanna”. Jego łapacz dzieci z „Chitty…” jest określany mianem jednej z najbardziej przerażających postaci w historii kina.
Chitty z 1921
A to nie koniec atrakcji. Za ekranizację młodzieżowej powieści Iana Fleminga, kojarzonego raczej z sensacyjnymi historiami o agencie 007, wziął się zespół ludzi robiących dotąd Bonda. Za produkcję odpowiadał Albert R. Broccoli (od czasu „Doktora No” aż do śmierci zajmował się niemal wyłącznie Bondami), za scenografię Ken Adam (na koncie miał 7 Bondów, ale również i „Dr. Strangelove” oraz „Barry’ego Lyndona”), za efekty specjalne John Stears (6 Bondów, a udzielał się nawet w „Gwiezdnych wojnach” i „F/X”), dialogi natomiast pisał Richard Maibaum (również do śmierci zajmował się niemal wyłącznie Agentem 007). Także reżyser, Ken Hughes, miał styczność z Flemingiem, nakręcił bowiem „Casino Royale”, specyficzną komedię luźno opartą na bondowskiej powieści. Samą zaś historię, podobnie jak w przypadku „Żyje się tylko dwa razy”, zmodyfikował i przystosował do wymogów ekranu Roald Dahl. I tu właśnie pojawia się pewien problem. Jako że nie znam powieści Fleminga (w Polsce nie wyszła i pewnie nieprędko wyjdzie), ciężko mi stwierdzić, jak dalece Dahl ingerował w oryginalną treść książki i ile elementów fabuły pochodzi od niego raczej, niż od Fleminga. Bo bardzo podejrzanie wygląda na przykład wizyta bohatera w fabryce słodyczy. Groteskowość dyrektora, pracowników i całego procesu produkcyjnego nieodparcie przywodzi bowiem na myśl dahlowskiego „Charliego i Fabrykę Czekolady”.
Chitty Chitty Bang Bang II
Równie ciekawe są same dzieje powstania pomysłu. Koncepcja podróży zwariowanym samochodem zrodziła się podczas pobytu Fleminga w położonej niedaleko Canterbury posiadłości Higham Park, należącej przed laty do Louisa Zborowskiego, syna polskiego szlachcica i prawnuczki Johna Jacoba Astora, pierwszego amerykańskiego multimilionera i założyciela rodu Astorów. Tam to bowiem autor Bondów po raz pierwszy zetknął się z legendą „Lou” (bądź „Zbo”), bogatego ekscentryka, który – idąc w ślady ojca, pioniera motocyklizmu i pasjonata motoryzacji – brał udział w wyścigach samochodowych, startując na pojazdach własnej konstrukcji. Te istne potwory, wyposażone w ogromne, lotnicze silniki, których rozruchu dokonywało się nie korbą, a specjalną dźwignią, nosiły urokliwą nazwę „Chitty Chitty Bang Bang”. Ich nazwa nie wzięła się jednak z wydawanego przez motor dźwięku, jak chcieliby bohaterowie książki Fleminga, a z osobliwego poczucia humoru Louisa Zborowskiego, który zapożyczył słowa ze sprośnej angielskiej piosenki z okresu I Wojny Światowej. W tej to piosence żołnierze kpili ze stacjonujących we Francji oficerów, którzy – posiadając weekendowe przepustki, czy też inaczej bilety (angielskie „chit”) – wypuszczali się do Paryża w poszukiwaniu damskiego towarzystwa. Stąd właśnie „Chitty Bang Bang” (znaczenia słowa „bang” nie muszę chyba w tym wypadku tłumaczyć). Muszę jednak nadmienić, że nie sposób się zorientować, ile tych „Chitty” powinno w rzeczywistości być w nazwie – jedno czy dwa.
Chitty Chitty Bang Bang II
Pierwszy z pojazdów o tej nazwie powstał w roku 1921 na podwoziu ośmioletniego mercedesa i miał silnik Maybacha o pojemności 23 litrów. Samochód wygrał kilka wyścigów, jednak nie spełnił pokładanych w nim nadziei i, uszkodzony podczas próby bicia kolejnego rekordu, został odstawiony do przebudowy. Po śmierci Zborowskiego, który zginął w 1924 roku na trasie Grand Prix Włoch w wieku 29 lat (jego ojciec dwie dekady wcześniej również stracił życie w trakcie wyścigu), pojazd trafił w ręce synów Conan Doyle’a, którzy użytkowali go jeszcze w latach 30. Po jednym z testów prędkości dokonanym na słynnym ongiś torze Brooklands, „Chitty” został wystawiony na widok publiczny. Dokończył żywota w okolicznych krzakach, rozszabrowany i zdewastowany (ktoś nawet przepiłował podwozie, by wyciągnąć skrzynię biegów).
Babs
Drugi z wozów, „Chitty Chitty Bang Bang II”, z wyciągniętym ze sterowca dziewiętnastolitrowym silnikiem Benza i ze znacznie lepiej rozłożonym ciężarem, wziął udział w wyprawie do Afryki, docierając śladami francuskiej ekspedycji gąsienicowymi citroenami-kegresse daleko w głąb Sahary. Samochód szczęśliwie dotrwał do naszych czasów i – choć stanowi prywatną własność Amerykanina Boba Bahre’a – można go oglądać w Anglii, w mieszczącym się w Beaulieu National Motor Museum. O trzecim, zbudowanym w 1923 roku „Chitty” wiadomo tylko tyle, że był najmniejszym z pojazdów noszących tę nazwę, i posiadał silnik – oczywiście znów lotniczy – o pojemności „zaledwie” 14,7 litra. Ostatnim samochodem skonstruowanym przez Zborowskiego był „Higham Special”, zwany też „Chitty Chitty Bang Bang IV”, prawdziwe monstrum napędzane 12-cylindrowym, 27-litrowym silnikiem Liberty, montowanym normalnie w dużych samolotach.
„Był to największy z samochodów, jakie kiedykolwiek stawały do zawodów na torze Brooklands. Zborowski ścigał się na nim ze zrekonstruowanym gigantem fabryki FIAT, samochodem typu „Mefistofeles”, na którym E.A.D. Eldridge ustanawiał ongi rekordy. Niestety pojedynek nie został rozegrany do końca, gdyż 21-litrowy „Mefistofeles” eksplodował i nie ukończył biegu.
Jak pisał ówczesna prasa, widok był przerażający, gdy Higham Special, w smudze ognia z rur wydechowych, jechał z szybkością ponad 160 km/h z ogłuszającym rykiem silnika, pracującego zaledwie z 1200 obrotami na minutę.”
Po śmierci Zborowskiego wóz trafił w ręce J. G. Parry’ego-Thomasa. Ten, marząc o biciu rekordów prędkości, dokonał kilku zmian w silniku, a pojazd ochrzcił mianem „Babs”. Uzyskawszy rekord 273,6 km/h, ponownie przebudował auto i w 1927 znów spróbował swoich sił. Niestety, zginął zabity zerwanym przy prędkości 250 km/h łańcuchem napędowym. Szczątki wozu i kierowcy zostały pochowane przy świetle księżyca w piaskach plaży Pendine, gdzie odbywały się próby bicia rekordów prędkości. Wóz można jednak obejrzeć w Muzeum Prędkości w Pendine, został bowiem odgrzebany w 1969 roku i pieczołowicie odrestaurowany.
Filmowy „Chitty Chitty Bang Bang”
Na koniec może jeszcze jedna ciekawostka dotycząca rodu Zborowskich. Otóż ojciec Louisa, Eliot, był pomysłodawcą malowania wozów rajdowych w barwy przypisane konkretnym państwom. Zasada ta, wedle której Włosi mieli auta czerwone, Niemcy białe, Francuzi niebieskie a Brytyjczycy zielone, utrzymała się do roku 1970, kiedy barwy narodowe zostały zastąpione barwami zespołów rajdowych. Jej reminiscencje jednak istnieją do dnia dzisiejszego, co łatwo zauważyć na przykładzie tradycyjnie czerwonych aut Ferrari, malowanych na zielono brytyjskich samochodach sportowych i ich replikach, a także częstokroć niebieskich wozach wskrzeszonej marki Bugatti.
Filmowy „Chitty Chitty Bang Bang” został z grubsza oparty na wyglądzie stojącego w muzeum w Beaulieu „Chitty Chitty Bang Bang II”, jednak od strony technicznej pojazd był na wskroś nowoczesny, został bowiem zbudowany na podwoziu dostawczego Forda Transita, wyposażonym w silnik Forda Capri (koncern Forda był zresztą jednym ze sponsorów filmu). Podstawowy, fachowo wykonany egzemplarz – bo zbudowano sześć różnych wersji – zachował się do dnia dzisiejszego. Wciąż ma rejestrację GEN 11 (w wolnym przekładzie „geniusz”) i należy do prywatnej osoby, która czasami przywozi auto na pokazy i festyny. Z pozostałych pięciu sztuk, wybudowanych w studiu i używanych potem do promocji filmu, istnieje jeszcze wystawiony w muzeum The Cars of the Stars w Keswick mniejszy egzemplarz jeżdżącego auta (w filmie widać go przez 20 sekund), oraz wciąż oczekujący kupca samochód ze skrzydłami. Do tego można dodać wóz zbudowany na potrzeby promocji musicalu „Chitty Chitty Bang Bang”, który stoi w muzeum w Beaulieu, czyli tam, gdzie parkuje oryginalny pojazd Zborowskiego.
The Aqua Horological Tintinnabulator
Wygląd zewnętrzny filmowego „Chitty” został opracowany przez Fredericka Rolanda Emetta, rysownika publikowanych w „Punchu” satyrycznych żartów i konstruktora zbzikowanych mechanizmów, których znaczna część znalazła się w filmie jako wyposażenie pracowni bohatera. Mechanizmy te, jak choćby odkurzacz czy instalacja do podawania posiłków, są szczególnie warte uwagi, bowiem w dzisiejszych czasach mało komu chce się budować takie instalacje, skoro do dyspozycji są komputery potrafiące wyczarować na ekranie, co tylko sobie grafik zamarzy. Jedne z bardziej znanych konstrukcji Emetta – oczywiście prócz „Chitty” – to „komputer” o nazwie „Forget-Me-Not” i zasilany wodą grający zegar „The Aqua Horological Tintinnabulator”, do dziś działający w Nothingham w Victoria Centre.
Mimo przekroczonego budżetu i finansowej klapy na amerykańskim rynku „Chitty Chitty Bang Bang”, jeden z ostatnich wysokobudżetowych musicali, trafił do klasyki kina familijnego. I wcale to nie dziwi, bowiem film jest kolorowy, radosny, opowiadana historia jest czysto baśniowa, a wszystkiemu towarzyszą miłe, wpadające w ucho piosenki. I mimo że w dzisiejszych czasach „Chitty…” to bardziej ckliwe kino wspominkowe, niż emocjonująca rozprawa z niegodziwcami, to z całego serca polecam ten film.