„Lady Snowblood” została obwołana „filmem o kobiecej zemście, który zainspirował Quentina Tarantino”. To krzywdzące. „Lady Snowblood” to coś więcej niż inspiracja dla „Kill Billa”, a temat zemsty jest w tym filmie ujęty bardzo ciekawie.
Konrad Wągrowski
Zemsta najlepiej smakuje na śniegu
[Toshiya Fujita „Lady Snowblood” - recenzja]
„Lady Snowblood” została obwołana „filmem o kobiecej zemście, który zainspirował Quentina Tarantino”. To krzywdzące. „Lady Snowblood” to coś więcej niż inspiracja dla „Kill Billa”, a temat zemsty jest w tym filmie ujęty bardzo ciekawie.
Toshiya Fujita
‹Lady Snowblood›
Zemsta od zawsze była jednym z głównych tematów podejmowanych przez filmowców. Wynikało to oczywiście z oczekiwań widzów, dla których istotne było to, by sprawiedliwość zatriumfowała, zło zostało ukarane, a oni sami dzięki temu przeżyli kinowe katharsis. Choć sam temat odpłaty za zło w światowej sztuce był obecny od setek lat, najsłynniejsze ujęcie przedstawił chyba Aleksander Dumas. Nie da się mówić o zemście bez „Hrabiego Monte Christo”. Książki, w której zemsta jest oczywiście słuszna i sprawiedliwa, ale też rozłożona na wiele lat, misternie zaplanowana, przeprowadzona z mistrzowską precyzją. Jak wiadomo bowiem „zemsta najlepiej smakuje na zimno”. Bez emocji, bez uniesień, bez zatracania się. Ale już w „Monte Christo” pobrzmiewał (dość nieśmiało) temat tego, że zemsta nie daje jednak ukojenia. Obydwie te rzeczy niezbyt leżały po drodze filmowcom – temat filmowej zemsty to oczywiście materiał na osobny artykuł (albo doktorat), ale jednak w pewnym uproszczeniu przyjąć można, że filmowcy woleli bardziej „gorącą” zemstę. Zemstę z wykańczaniem po kolei wszystkich winnych (począwszy od najmniej ważnych, na największym draniu skończywszy) najchętniej za pomocą co najmniej rakiety, z okrzykiem „giń, skurwielu!” na ustach. Oczywiście, są chlubne wyjątki. Ale konwencja kina popularnego zwykle wymuszała uproszczone podejście.
Na tym tle nie najnowszy przecież japoński film „Lady Snowblood” (1973), ekranizacja mangi Kazuo Koine, wydany niedawno przez Gutek Film wyróżnia się zdecydowanie na plus. Już sama koncepcja jest zaskakująca – bowiem zemsty nie dokonuje tu wcale osoba skrzywdzona.
Pewnego dnia czworo bandziorów napada na spokojne małżeństwo z dzieckiem. Mąż i syn zostają zabici, kobieta zgwałcona i uprowadzona. Od tej chwili zemsta będzie dla niej jedynym sensem życia. Udaje jej się odpłacić jednemu z morderców (temu, który uczynił z niej swoją niewolnicę), ale za czyn ten trafia do więzienia. Tam zdaje sobie sprawę, że tylko na jeden sposób może kontynuować swą zemstę. Zachodzi w ciążę, a urodzona córka otrzymuje misję – ma dokończyć dzieło swej matki. Zemsta jest jedynym sensem jej istnienia.
Nietypowa bohaterka jest bez wątpienia atutem filmu – Yuki, wychowana na maszynę do zabijania, nauczona, że misja pomszczenia rodziny swej matki jest jej jedynym sensem życia, z pozoru jest w pełni owej misji oddana. Z pozoru – bo oczywiście muszą pojawiać się zwątpienia, musi pojawić się pragnienie innego życia. Jak jednak mogłoby ono wyglądać? Co Yuki może zrobić, gdy zakończy już przeznaczoną sobie pracę?
Każdy, kto spodziewa się tu nieskomplikowanej fabularnej konstrukcji, opowiadającej po prostu o trzech kolejnych zadaniach, musi zostać zaskoczony. Oczywiście, w jakiś sposób (przez podział na rozdziały, z którego zresztą korzystał Tarantino) kolejne akcje wyznaczają schemat narracyjny filmu. Ale, po pierwsze, przetykane są retrospekcjami, budującymi tło, a także pewnym wątkiem niezależnym, a po drugie twórcy odchodzą od tradycyjnego ujęcia „znajduję osobę, zastanawiam się, jak ją dopaść, wykonuję swą zemstę”, lecz wprowadzają ciekawe zawirowania, twórczo rozwijając temat. Co będzie, jeśli jedna z osób, którą mam zabić okaże się zdegenerowanym tchórzem, pragnącym jedynie własnej śmierci? Czy w takiej sytuacji zemsta może w ogóle sprawić satysfakcję (pytanie dotyczy zarówno mściciela, jak i widzów)? A co będzie, jeśli ktoś wyprzedzi mnie z zemstą? A jeśli przyszła ofiara umrze, zanim do niej dotrę? Wszystkie te kwestie w połączeniu z oryginalnym dylematem Yuki oraz pewnymi zawirowaniami natury osobistej, tworzą z „Lady Snowblood” dużo głębsze dzieło, niż można by oczekiwać.
Ale oczywiście nie może tu zabraknąć kwintesencji kina samurajskiego – walk na miecze. Oglądamy je w wersji znanej z japońskiego kina popularnego – pełnych przemocy, z jaskrawoczerwoną krwią tryskającą wysoko po każdym uderzeniu miecza, jakby każdy cios trafiał w aortę. Taki jest już urok japońskich produkcji (sama widownia tego oczekiwała) i trzeba to zaakceptować, choćby dla europejskiego widza wyglądało to co najmniej dziwnie i nienaturalnie. Ale ostatecznie jak wielu z nas widziało na własne oczy wytrysk krwi po uderzeniu samurajskiego miecza?
„Lady Snowblood” to bardzo ciekawy pomysł, na rozwój samurajskiego cyklu wydań Gutek Film. Po arcydziełach Masakiego Kobayashiego („Harakiri”, „Bunt”) otrzymujemy film może mniej ambitny, o niższej wartości artystycznej, ale nadal zapewniający solidną rozrywkę i pokazujący dużo mniej u nas znany nurt filmowych opowieści samurajskich. Prosimy o więcej.
Koncepcja tego filmu tak całkowicie mi obca jako człowiekowi, europejczykowi i chrześcijaninowi, sprawiła że nie byłem w stanie obejrzeć go do końca.