Kolejny przeznaczony dla telewizji film, którym uraczono nas na DVD, to „Tożsamość mordercy” – zaskakująco przyzwoita, balansująca na krawędzi science fiction historyjka, którą warto obejrzeć nawet mimo zdradzającego rozwiązanie intrygi tytułu.
Mordercy tytułów
[Ben Bolt „Tożsamość mordercy” - recenzja]
Kolejny przeznaczony dla telewizji film, którym uraczono nas na DVD, to „Tożsamość mordercy” – zaskakująco przyzwoita, balansująca na krawędzi science fiction historyjka, którą warto obejrzeć nawet mimo zdradzającego rozwiązanie intrygi tytułu.
Ben Bolt
‹Tożsamość mordercy›
Zdaję sobie sprawę, że tytuły niektórych filmów potrafią dać tłumaczowi mocno w kość. Jestem również świadom tego, iż najczęściej to wcale nie tłumacz decyduje o kształcie polskiego tytułu, a obdarzony „wyobraźnią inaczej” spec od marketingu. Dzięki temu po rynku plączą się rozmaite bohomazy („Orbitowanie bez cukru”), strzały kulą w płot („Tajemnica Syriusza”), stada wieloraczków („Wrota piekieł”) i przyszywanych braci (miłość w tysiącu wariantów) oraz – co irytuje szczególnie mocno – spoilery, czyli tytuły bezwstydnie zdradzające clou fabuły. Do tej ostatniej grupy swobodnie można zaliczyć „Tożsamość mordercy”.
Oryginalny tytuł filmu brzmi „Second Nature”, czyli – w dosłownym tłumaczeniu – „Druga natura”. Jest neutralny i niewiele mówi o samej fabule, choć równocześnie daje lekki posmak tajemnicy, co wydatnie pomaga widzowi wsiąknąć w historię. W Polsce jednak film nosi tytuł „Tożsamość mordercy”. Ręce zwyczajnie opadają, bo to, co jakiś dureń zawarł w tytule, wiadomo dosłownie na dziesięć minut przed napisami końcowymi. Równie dobrze można było podać na okładce wszystkie detale rozstrzygnięcia. Nie rozumiem takiego postępowania, bo przecież trudniej sprzedać DVD z filmem, o którym na dzień dobry wiadomo, jak się kończy, niż z takim, który obiecuje tajemnicę. Odnoszę wrażenie, że w każdym normalnym kraju (może poza Niemcami, u których na przykład „Monty Python i Święty Graal” był sprzedawany jako „Der Ritter der Kokosnuss”) autor chybionego tytułu nasłuchałby się co nieco od zaniepokojonego reakcjami klientów szefa, i na drugi raz ściągnąłby wodze niewłaściwie pojętej fantazji. W Polsce jednak na wszystkich szczeblach co poniektórych firm z dystrybutorskiej branży panuje tumiwisizm, owocujący skopanymi tłumaczeniami ścieżek dialogowych i durnymi tytułami (vide choćby „Eksperyment SS” zamiast „Posterunek”). No bo kto im podskoczy? A jak podskoczy, to co im zrobi? Co gorsza, nic nie zapowiada zmian na lepsze, bo przecież „wszystko jest w porządku”. W końcu to klient jest dla dostatniego życia dystrybutora, a nie dystrybutor dla – tfu, zaraza by ich wzięła! – klienta.
Przy tym „Tożsamość mordercy” (już lepiej było dać „Tożsamość zabójcy” – a zaręczam, że stanowi to różnicę) oprócz głupiego, zdradzającego fabułę tytułu, ma również inny, średnio zniechęcający do seansu element – jednego z Baldwinów w głównej roli. Zaś sam seans też nie zaczyna się pod najszczęśliwszą gwiazdą, bowiem w fabule nie ma nic takiego, co by mogło widza mocniej zainteresować. Ot, zabójca pracujący na usługach rządu wraca do zdrowia po wypadku lotniczym, w wyniku którego stracił żonę i dzieci, sam zaś został ciężko ranny. Gdy sądzi, że jest już gotów, przyjmuje kolejne zlecenie i leci do Amsterdamu zlikwidować wysoko postawionego dyplomatę, niewygodnego dla amerykańskiej polityki. Wszystko idzie gładko, wraz ze współpracowniczką bez problemu dostaje się do mocno chronionej siedziby, znajduje cel, składa się do strzału i… stwierdza, że nie potrafi zabić z zimną krwią. O co chodzi? Czyżby jednak nie był płatnym zabójcą? Od tego momentu zaczyna się właściwa fabuła, w trakcie której ścigany przez pracowników tajemniczej agencji bohater usiłuje dociec, kim tak naprawdę jest i dlaczego pewne wspomnienia nie zgadzają mu się z rzeczywistością.
W momencie, gdy bohater uświadamia sobie, że coś z nim jest nie tak, film wreszcie zaczyna być interesujący. I tak zostaje do samego końca. Akcja biegnie wartko, sekrety osobowości domniemanego płatnego zabójcy są rozjaśniane stopniowo i w niewielkich dawkach, jest też kilka wcale pomysłowych pościgów i strzelanin. No i ten gładko przeprowadzony zamach na początku. Wszystko to bardzo pozytywnie zaskakuje, bo przecież „Tożsamość mordercy” to film niedrogi, kręcony z myślą o rynku telewizyjnym. A po takich produkcjach rzadko kiedy można się spodziewać większej solidności. A tutaj proszę – aktorzy radzą sobie znakomicie (nawet Alec Baldwin), nigdzie nie da się wywęszyć blueboxu, pozorowanych kraks czy plastikowych pistoletów „strzelających” generowanymi na komputerze błyskami, zdjęcia są klarowne nawet po zmroku, a dialogi nie mają nic wspólnego ze sztampą. Czegóż więcej wymagać od niedrogiej produkcji, w dodatku kręconej poza granicami USA (dobrze chociaż, że w Wielkiej Brytanii, a nie w Rumunii czy Bułgarii).
Można by się teraz zapytać, gdzie w tym wszystkim jest wątek science fiction? Ano jest, tyle że kryje się w zakamarkach fabuły, bowiem nasz bohater najwyraźniej ma wymazane swoje stare wspomnienia, czy wręcz całą osobowość, a wgrane nowe, specjalnie dla niego spreparowane. Przez moment jest nawet pokazana maszyneria, dzięki której taki zabieg był możliwy. Jest to jednak jakby uboczna sprawa, nie stanowiąca sedna fabuły, której osią do samego końca pozostaje zagubiony, niepewny swoich umiejętności i zachowań, bohater.
Z czystym sumieniem polecam więc film jako niezobowiązującą, całkiem sympatyczną wieczorną rozrywkę, zwłaszcza że zakończenie też nie jest znowuż takie oczywiste i nieco odbiega od ogólnie przyjętych standardów.