Jak każe osobliwie pojęta tradycja, „Miejsce zbrodni” to kolejny w serii „Kino Grozy” thriller, co to się komuś z horrorem pomylił. Aczkolwiek – to prawda – jest tu lekki związek z gatunkiem grozy. Nie taki jednak, jakiego można by sobie życzyć.
Czytując horrory
[Gideon Raff „Miejsce zbrodni” - recenzja]
Jak każe osobliwie pojęta tradycja, „Miejsce zbrodni” to kolejny w serii „Kino Grozy” thriller, co to się komuś z horrorem pomylił. Aczkolwiek – to prawda – jest tu lekki związek z gatunkiem grozy. Nie taki jednak, jakiego można by sobie życzyć.
Gideon Raff
‹Miejsce zbrodni›
Zakręcona intryga „Gry” Finchera odcisnęła dość mocne piętno na światowym kinie, doprowadzając w efekcie do powstania całkiem sporej liczby filmów z fabularnym twistem, czyli postawieniem całej historii na głowie w finałowych scenach rozgrywki. Źli okazują się dobrzy, dobrzy wychodzą na idiotów, przygarść cwanych widzów może rzucić półgębkiem „od początku było wiadomo…”, zaś producenci otwierają sejfy, by przyszykować budżety pod następne takie projekty. Nie da się jednak bez końca ślizgać na tym samym bananie. Konstrukcja filmów, wciąż budowana wedle jednej recepty – wokół bohatera mnożą się dziwne zjawiska, zdarzenia nie pasują do żadnego wzorca, bohater jest coraz bardziej zagubiony – zaczyna w pewnym momencie objawiać swoje mankamenty. Przede wszystkim trudno znaleźć na tyle dobrych scenarzystów, by stworzona historia od początku do końca była spójna i logiczna, a nade wszystko świeża, oryginalna i pozbawiona najmniejszych zapożyczeń, zarówno odnośnie konstrukcji intrygi, jak i podawanych w trakcie seansu elementów łamigłówki. W przeciwnym razie widz zbyt szybko zacznie podejrzewać, że historia ma drugie dno, przez co znacznie osłabiony będzie efekt końcowego zaskoczenia (jak to było – nie szukając daleko – w „Numerze 23”). A to przecież o nie chodzi w tej kategorii filmów. Do tego dochodzi konieczność bardzo porządnej realizacji od strony technicznej, bowiem nic tak nie niszczy zadowolenia ze sprytnie zakręconej intrygi, jak kiepscy aktorzy, koślawy dźwięk i tanie efekty specjalne.
Twórcy „Miejsca zbrodni” zamarzyli sobie właśnie taki film z końcową woltą i – szczerze powiedziawszy – złożyli go na tyle umiejętnie, że przez dłuższy czas rzeczywiście nie wiadomo, o co w nim chodzi. Bohaterem historii jest agent literacki, który zarobkuje na chleb dbając o interesy autorów powieści grozy (to ten wspomniany na początku związek z horrorem). Młody, wysportowany i błyskotliwy kupuje sobie drogi apartament, pławi się w luksusie, zapoznaje z urokliwą sąsiadką (Reiko Aylesworth), by nagle stwierdzić, że gniazdko, jakie sobie uwił, posiada niespodziewane kolce. Są nimi jakieś zaszłości związane z dokonaną w tym właśnie apartamencie zbrodnią, o której uparcie przypomina za pomocą podrzucanych w kopercie zdjęć jakiś tajemniczy, nieuchwytny gość.
Cała reszta historii to najordynarniejszy pod słońcem bieda-thrillerek, leciutko umoczony we krwi i zaopatrzony w końcową woltę, skonstruowaną jednak na tyle zgrabnie, że – nawet mimo pewnej przewidywalności – jest w stanie wynagrodzić widzowi półtorej godziny oczekiwania na finał. Zwłaszcza, że jest tutaj kilka scen, które rzeczywiście wymagają wynagrodzenia, jak na przykład dość bzdurna sekwencja, gdy bohater – spostrzegłszy nagle, że podejrzanie często mija na ulicy ludzi w czerwonych dresach – rzuca się w pogoń za kolejnym krwiście odzianym miłośnikiem joggingu. Bo przecież zrobiłby tak każdy z nas, prawda? W końcu kto pozwolił ludziom nosić czerwone dresy? To oczywiście sarkazm z mojej strony, ale cóż poradzić – scena po prostu zdumiewa swoją absurdalnością i brakiem umocowania w fabule.
Jak już nadmieniłem, scenariusz „Miejsca zbrodni” jest skonstruowany całkiem przemyślnie. Intryga jest sensownie zaplątana, napięcie równomiernie rozłożone, a poczynania głównego bohatera na ogół zbliżone do logicznych. Dodatkowym plusem jest skromna liczba postaci, dzięki czemu był czas na psychologiczne pogłębienie ich osobowości. Również strona techniczna filmu budzi zadowolenie, bowiem wszystko zostało tutaj profesjonalnie wykonane, choć przecież filmowi daleko do kinematograficznej czołówki. Część tego pozytywnego efektu ulatnia się jednak w polskiej wersji filmu. A to za przyczyną koślawego tłumaczenia.
Odnoszę wrażenie, że krążące po sieci tłumaczenie dokonane ze słuchu stoi na znacznie wyższym poziomie profesjonalizmu, niż to, co zaproponowano nam na płycie. W umieszczonym na płycie filmie możemy bowiem posłuchać kwiatków w stylu: „Jak mówiłem panu asystentowi” (jeśli już, to „pana asystentowi”, a raczej „pana asystentce”), „Trzeba skopiować dwa dokumenty i wysłać je moim wspólnikom” (powinno być „dwa rękopisy”), „Drugie kopie wyślij do mnie” (nie jestem pewien, czy to zdanie w ogóle jest po polsku), „Te dwa trzeba poprawić” (chodzi o rozładowane telefony, więc raczej „naładować”), „Wspólnicy mogą się chrzanić” (chodziło nie o to, co mogą robić, a – w brzydkich słowach – kim są). A to przecież dopiero trzecia minuta seansu, i to wliczywszy napisy początkowe.
Ta niechlujność, przez którą część kwestii ma wypaczony sens („Nie zaprosiłeś jej”, podczas gdy powinno być: „Jej nazwiska nie było na liście”), a część ociera się o kabaret („Według adresu mieszka w rzece” zamiast „Adres, który nam podał, wypada na środku East River”), zmusza do wytężania uwagi i dzielenia jej między akcję i dialogi, które niekiedy trzeba wysłuchiwać po dwa razy, żeby zrozumieć, co tak naprawdę miał na myśli rozmówca. Takie utrudnienia potrafią zarżnąć film wybitny, a co dopiero mówić o przeciętniaku, którego jedynym zadaniem jest zapewnienie półtorej godziny niezobowiązującej intelektualnie rozrywki.
Mimo to spokojnie można sięgnąć po „Miejsce zbrodni”, bo kiepskie tłumaczenie nie jest w stanie zniszczyć całego filmu, a przede wszystkim nie ma wpływu na wieńczące fabułę końcowe rozwiązanie. Pracownicy Carismy mogli jednak mocniej się przyłożyć do krajowego wydania i nie ciąć kosztów na prawo i lewo, bo skutki – jak widać – są opłakane.