To, że „Metropia” otwierała zeszłoroczny Warszawski Festiwal Filmowy i zyskała w Wenecji nagrodę za pionierskie efekty specjalne, nie czyni z niej automatycznie arcydzieła. Po seansie można się wręcz złapać na tym, że film jest jak balonik – pod umiarkowanie atrakcyjną powłoką hula w nim powietrze.
Niedowizja
[Tarik Saleh „Metropia” - recenzja]
To, że „Metropia” otwierała zeszłoroczny Warszawski Festiwal Filmowy i zyskała w Wenecji nagrodę za pionierskie efekty specjalne, nie czyni z niej automatycznie arcydzieła. Po seansie można się wręcz złapać na tym, że film jest jak balonik – pod umiarkowanie atrakcyjną powłoką hula w nim powietrze.
Wokół „Metropii” narosło sporo mitów, o których nie wiadomo w sumie, skąd się wzięły. Niektóre z nich z pewnością były owocem wytężonej pracy speców od marketingu, jak choćby informacja, że film był wyprodukowany przez należącą do Larsa von Triera Zentropę. W rzeczywistości von Trier jest jedynie współwłaścicielem tej firmy, zaś „Metropia” była współprodukowana przez pięć (albo wręcz sześć) firm, wśród których Zentropa wcale nie zajmowała naczelnego miejsca. Również marketingowcom zawdzięczać możemy rozbuchane zachwyty nad nowatorską metodą animacji, polegającą na komputerowym przetwarzaniu zdjęć prawdziwych ludzi, dzięki czemu sportretowane postaci wyglądają nieco bardziej realistycznie, niż w zwyczajowych kreskówkach. Problem w tym, że o ile sama technika rzeczywiście robi wrażenie, to efekty jej zastosowania budzą raczej mieszane uczucia. Wykreowane postaci mają nieproporcjonalnie wielkie głowy i niemalże zerową mimikę twarzy, w której ruchome pozostają jedyne usta (notabene pełne wielgachnych zębisk) i oczy. Zabieg taki, w najmniejszym stopniu nie usprawiedliwiony konstrukcją fabuły, utrudnia „wejście” w opowiadaną historię i rozprasza uwagę widza. Co jest zabójcze dla ewentualnego przesłania filmu.
Dlaczego ewentualnego? Bo, tak szczerze mówiąc, trudno je odłowić ze scenariusza. Cała opowieść jest osadzona w roku 2024, kiedy to Europa podnosi się z głębokiego krachu gospodarczego, stawiając na rozwój podziemnej kolei. W czym to ma pomóc i komu? Nie wiadomo. Autor zapomniał wyjaśnić. Wiadomo tyle, że tunele kolei przecinają całą Europę i zostały połączone z istniejącymi wcześniej sieciami metra. Kto wybudował te tysiące kilometrów tuneli? Trexx Metro System. Kiedy? Licho wie. Jakim kosztem i jakimi maszynami, skoro światowe finanse są w ruinie, a większość sprzętu napędzanego pochodnymi ropy naftowej, która się wyczerpała, koroduje rozszabrowana na świeżym powietrzu? Też nie sposób zgadnąć. No i dlaczego system obejmuje głównie Europę Zachodnią, zaś na wschodzie biegnie może jedna czy dwie nitki metra? Trochę mi wstyd, ale pomyślałem sobie w tym momencie, że może dla szwedzkiego reżysera Europa kończy się na Odrze.
Zostawmy jednak metro w spokoju. Otóż na jednym ze sztokholmskich osiedli mieszka Roger, szary pracownik telefonicznego biura obsługi klienta. Jest uważany za ekscentryka, bo jeździ do pracy rowerem, co jest źle widziane w społeczeństwie, które – chyba – powinno utrzymywać system metra, będący najwyraźniej receptą na całe zło. Pewnej nocy Roger zaczyna słyszeć w swojej głowie głos. Dość szybko nabiera pewności, że to głos obcego człowieka, bo do niektórych kwestii intruz ma kompletnie odmienne podejście. Rano, jadąc do pracy i wykłócając się z głosem, Roger zauważa w metrze kobietę swoich marzeń – Ninę (zna ją z reklam szamponu). Odtąd jego życie nie będzie już takie samo. Wplątany w rozgrywki, których nie rozumie, zaczyna pojmować, że są ludzie, którzy usiłują przejąć absolutną kontrolę nad życiem każdego z mieszkańców Europy. A ułatwić im zadanie ma właśnie szampon.
No i wspaniale. Antyutopia, jak się patrzy. Mały żuczek, wkręcony w tryby systemu zbudowanego przez kilka wielkich korporacji, podejmuje walkę o odzyskanie godności. Dzieło na pewno wiekopomne, skoro stworzył je – i to w niespotykanej technice – Szwed pochodzenia egipskiego, który w dodatku zyskał międzynarodową sławę jako współautor dokumentalnego „GITMO – Nowe prawa wojny”. Problem w tym, że po obraniu „Metropii” z kilku warstw marketingowego lukru, niewiele w sumie zostaje. Bo czy rzeczywiście bohater chce obalić system? Sądząc z przebiegu fabuły – raczej nie. Po prostu chce się pozbyć głosu wewnątrz głowy. Co więcej, w przeciwieństwie do większości antyutopii, Roger jest w sumie biernym uczestnikiem zdarzeń, popychanym w tym czy innym kierunku przez inne osoby. Niespecjalnie zastanawia się nad działaniem systemu, będąc jednym z milionów przeciętnych konsumentów, któremu przypadkiem ktoś nadepnął na odcisk, i niespecjalnie dba o to, co się dzieje z innymi ludźmi. Reżyser chwali się, że natchnienie czerpał z Dicka, Kafki, Hitchcocka (?) i oczywiście Orwella. Z tego wszystkiego uświadczyć tu można jedynie zapożyczony z „Blade Runnera” klimat (deszczowy, mroczny świat pełen rezygnacji) oraz ogólną koncepcję antyutopii, teoretycznie podobną do tej z „Roku 1984”. Teoretycznie, bo w dzisiejszych czasach doszliśmy do kuriozalnej sytuacji, w której jakakolwiek antyutopia budzi w umyśle tylko jedno skojarzenie – Orwell. A, że przypomnę, Orwell nie był ani pierwszym, ani jedynym pisarzem, który zainteresował się tym tematem (polecam na przykład starszy o ponad dekadę „Nowy wspaniały świat” Aldousa Huxleya).
Antyutopia jest jednym z najtrudniejszych do okiełznania gatunków, nie wybacza bowiem szczątkowej kreacji tła. A u Tarika Saleha, podobnie jak w „Equilibrium” Kurta Wimmera, niektóre wycinki rzeczywistości i niektóre zdarzenia ewidentnie są niedopracowane i miast budować klarowny obraz, powiększają wątpliwości. Tak jest ze wspomnianym metrem (które, dodajmy, pozwala na pokonanie trasy Sztokholm-Paryż w godzinę, mimo że pokazane pociągi wcale nie zdają się jeździć szybciej, niż współczesne wagoniki metra), tak jest z pogodą (czemu ciągle siąpi deszcz, skoro zmiany klimatyczne wskazują raczej na pustynnienie Europy?), tak jest z irytująco uproszczoną koncepcją rządów korporacji, tak jest wreszcie z operującymi łopatologiczną symboliką scenami z teleturniejem „Azyl”. A przecież oprócz tego jest mnóstwo drobniejszych niejasności. Na przykład: po co bohater używa szamponu, skoro głowę ma praktycznie pozbawioną włosów? No dobrze, załóżmy, że z miłości do dziewczyny z reklamy. Jak jednak szampon ma działać, skoro bohater praktycznie nie ma włosów? A, sądząc z fabuły, działa wręcz wyśmienicie, co kłóci się z wyjaśnieniami z dalszej części filmu. Dlaczego w mieście, a nawet w metrze, jest tak mało ludzi? Dlaczego na chodnikach biegnących pośród wielkich bloczysk panują kompletne pustki, skoro wszyscy podróżują do pracy metrem? Jaki sens ma mieszkanie w blokach, w których znaczna część mieszkań to pustostany pozbawione okien? Skoro bezustannie pada deszcz, a większość lokali jest nieogrzewana, nie ma najmniejszej szansy uniknięcia zagrzybienia. A to w szybkim tempie skutkuje rozmaitymi chorobami. A skoro już jesteśmy przy słabszym zdrowiu – to gdzie podziały się osoby starsze? No i co z dziećmi? Ciekawe też, skąd bierze się jedzenie w takim świecie przyszłości, bo sklepów również nie widać. No i co z uprawami? Jak z produkcją żywności, skoro brakuje słońca? Jaką wydajność ma fabryka szamponu, gdzie płyn do buteleczek wlewa się ręcznie z kraników? I tak dalej, i tak dalej.
Zapewne według reżysera w ogóle nie powinienem się czepiać większości z tych rzeczy (śmiał się zresztą z czepiactwa widzów w jednym z wywiadów), bo przecież „wizja”, bo „głębia”, bo istotne jest przesłanie. Tyle że jakie? Co tak naprawdę osiągnął bohater? Co zmienił? Czy może inaczej – jaką naukę mamy wyciągnąć z „Metropii”? Że dążenie do zniewolenia ludzi jest złe? Były już dziesiątki filmów (o książkach nie wspomnę) lepiej skonstruowanych i stawiających w tej materii bardziej wyraziste tezy. Że trzeba uważać, w czyje ręce trafia rewolucyjna technika? I w jakim celu będzie stosowana? To też wielokrotnie poruszano, i to ze znacznie lepszym skutkiem. Co więc zostaje? Interesujący klimat, obraz pełen mroku, brudu, rdzy i zepsucia, dość oryginalna wizja pogrążonej w chaosie Europy. Do tego nietuzinkowy styl animacji, choć momentami nie wolny od błędów (mimo kompletnego mroku, w oczach bohatera wciąż widać świetlny refleks) i dziwnych zabiegów (dziewczyna Rogera ma wypisz wymaluj twarz Angeliny Jolie), zadowalająco naturalne zachowanie bohaterów i sprawnie skonstruowana akcja. Zadowolenie budzi również pozyskanie do projektu znanych aktorów, którzy dobrze sobie poradzili z zadaniem (Vincent Giallo, Juliette Lewis – trochę jednak odstręczająca martwą intonacją w reklamie szamponu, Udo Kier i Stellan Skarsgård).
Sumarycznie rzecz biorąc „Metropia” jawi się więc raczej jako artystyczna porażka, niż jako niosąca ważkie ostrzeżenia wizja przyszłości. Warto jej poświęcić uwagę choćby ze względu na osobliwą stronę wizualną, nie należy jednak mieć zbyt wygórowanych oczekiwań w stosunku do fabuły.