George A. Romero, zrzucony ze stołka guru zombiactwa, podjął rękawicę ciśniętą przez „Świt żywych trupów” i nakręcił odpowiedź – „Ziemię żywych trupów”. Pozostaje jednak sprawą dyskusyjną, czy udało mu się wybrnąć z tego pojedynku z tarczą, czy może jednak na tarczy.
Samoa rządzi
[George A. Romero „Ziemia żywych trupów” - recenzja]
George A. Romero, zrzucony ze stołka guru zombiactwa, podjął rękawicę ciśniętą przez „Świt żywych trupów” i nakręcił odpowiedź – „Ziemię żywych trupów”. Pozostaje jednak sprawą dyskusyjną, czy udało mu się wybrnąć z tego pojedynku z tarczą, czy może jednak na tarczy.
George A. Romero
‹Ziemia żywych trupów›
EKSTRAKT: | 60% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Ziemia żywych trupów |
Tytuł oryginalny | Land of the Dead |
Dystrybutor | UIP |
Data premiery | 5 sierpnia 2005 |
Reżyseria | George A. Romero |
Zdjęcia | Mirosław Baszak |
Scenariusz | George A. Romero |
Obsada | Simon Baker, John Leguizamo, Dennis Hopper, Asia Argento, Boyd Banks, Simon Pegg, Tom Savini, David Sparrow, Edgar Wright, Ted Ludzik |
Muzyka | Reinhold Heil, Johnny Klimek |
Rok produkcji | 2005 |
Kraj produkcji | Francja, Kanada, USA |
Czas trwania | 93 min |
WWW | Strona |
Gatunek | groza / horror |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Wszyscy wiedzą, że ojcem klasycznego filmowego zombie (znaczy się stękającego pana o nadgniłej twarzy, chodzącego lunatycznym krokiem) jest George A. Romero. Zadowolony z pozycji guru jednego z odłamów horroru okazywał co pewien czas fanom swoją łaskę, robiąc kolejne, na ogół niezbyt już oryginalne, obrazy o żywych trupach. Sielanka pewnie trwałaby jeszcze długo, gdyby nie „Świt żywych trupów” i „28 dni później” – w jednej chwili zepsuły one samozadowolenie guru, gdyż pokazały, że można jeszcze coś nowego w materii chodzących umarłych powiedzieć. Mistrz posuwistego kroku poczuł się zagrożony, więc postanowił dać neofitom odpór nowym filmem, który będzie jeszcze bardziej oryginalny, jeszcze bardziej krwawy i po prostu będzie wciskał w fotel. Tak oto światło dzienne ujrzała „Ziemia żywych trupów”, film dość dobry, jednak logicznie dziurawy i miejscami zdecydowanie wysilony.
„Ziemia…” formalnie zaczyna się w tym momencie, do którego wszelakie produkcje o zombiakach najczęściej nawet nie docierały – w chwili schyłku ludzkości. Tylko „Świt żywych trupów” pozwolił sobie na sugestię, że zaraza jest nie do opanowania. W pozostałych obrazach, w ten czy inny sposób, martwa śmierć była pokonywana – naturalnie nie do końca, by mieć możność powrotu w następnej odsłonie dramatu (mówiąc „dramat” mam na myśli poziom realizacyjny takich kontynuacji, a także odczucia widzów). U Romero natomiast nie ma pokazanego początku zarazy ani jej przyczyny. Jest to rzeczywiście pewien postęp, na tyle jednak niewielki, że można go uznać za ciekawy pomysł, ale z pewnością nie za nowy kierunek w kinie grozy. To po prostu przeszczep idei z filmów postapokaliptycznych, gdzie garstka ocalałych, zdrowych na ciele i umyśle ludzi broni się przed zmutowaną fauną, florą, popromiennymi bachorami, czy bandami pazernych motocyklistów. Trzeba jednak przyznać, że w horrorze zjawisko takie – pokazanie świata po zagładzie – nie jest najczęstsze („28 dni później” serwował podobną opcję, jednak nie do końca – ci, którzy oglądali film, wiedzą na pewno, o co mi chodzi) i jako takie jest na pewno interesującą odmianą.
Naturalnie świat po zagładzie nie był jedynym novum w „Ziemi…”. Drugą świeżynką okazał się myślący zombie. Pomijając kwestię zasadności tworzenia takiej hybrydy i stawiania na głowie całej koncepcji zombie (chodzące trupy są martwe i przerażają właśnie dlatego, że chodzą; myślenie implikuje stan życia, a żywe zombie to nie zombie, a po prostu brzydki człowiek upośledzony motorycznie), był to chybiony, bardzo hollywoodzki w realizacji, pomysł. Otóż inteligencja objawia się u jednego tylko trupa (dlaczego? Czyżby ten akurat był nie do końca martwy?), który to lamentuje nad głupotą swych współbraci i stara się ich nauczyć pożytecznych rzeczy (np. używania narzędzi), i który szlocha i załamuje ręce nad śmiercią każdego ze swoich kamratów. W niektórych momentach (choćby w tym bezczelnie „moralizującym” pod koniec filmu) odnosi się nawet silne wrażenie, że wątek „mądrego” zombie jest tutaj wstawiony wyłącznie po to, by pokazać, jak rasistowskie jest podejście żywych ludzi, potępiających w czambuł trupy bez próby zrozumienia ich. Bo przecież one też są ludźmi (tyle że nieżywymi) i też czują się bardzo zagubione w nowej rzeczywistości, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Dzięki takiemu postawieniu sprawy cała oryginalność filmu bierze w łeb, budząc raczej niechęć wobec ewidentnej, hollywoodzkiej kliszy fabularnej niż zadowolenie z nowej koncepcji człapiących umarłych.
Również amerykańskiej manierze filmowej możemy zawdzięczać kliszowatość postaci. Główny bohater bowiem, Riley (Simon Baker, znany z „Czerwonej planety”, czy z remaku drugiego „Kręgu”), jest prawym i uczciwym
'Nadchodzi polski hydraulik' - nowy plakat reklamujący Polskę w krajach Unii Europejskiej
człowiekiem organizującym dostawy żywności i leków do jednego z ostatnich na Ziemi miast żywych ludzi. Przepełniony dobrem i szlachetnością dba o najnędzniejszych nawet mieszkańców enklawy i bez potrzeby nie zabija zombich. Jego zastępca (John Leguizamo) to drobny, lekkomyślny cwaniaczek, nie pozbawiony jednak honoru. Całym zaś miastem rządzi Kaufman (Dennis Hopper), człowiek do szpiku kości zły, podstępny i chciwy (wynajmuje za ogromne pieniądze mieszkania w luksusowym wieżowcu, resztę ludzi trzymając pod strażą w slumsach), jego służącym zaś jest Murzyn. Do tego dochodzi czuły i opiekuńczy zombie-mądrala. Oczywiście nie muszę mówić jak kończą źli, a jak dobrzy, prawda?
Niezadowolenie potęgują ewidentne usterki logiczne, poczynając od marszu zombich w sytuacji, gdy przywódca przestaje być widoczny, przez funkcjonowanie zombiego z praktycznie odciętą głową (a teoretycznie powinno go zdezaktywować przecięcie stosu pacierzowego), zagadkę funkcjonowania elektrowni (skąd paliwo?), aż po wręcz kretyńską i typową dla schematów z Fabryki Marzeń sprawę wykupu mieszkań w wieżowcu i ogólnej pogoni za dolarami, które na chłopski rozum wartości żadnej już nie mają (bez gwarancji rządowych są kawałkami papieru przydatnymi np. do higieny osobistej) i powinno się je znajdować wręcz pęczkami w opustoszałych bankowych skarbcach. Co jednak robią poszukiwacze dóbr wszelakich, robiący wypady za bezpieczną strefę? Szukają używek, zupełnie nie przejawiając ochoty do znajdowania dolarów, dzięki którym mogliby podnieść sobie standard życia w enklawie. Czemu? Co więcej, dla podkreślenia ZŁEJ natury Kaufmana, jedyną rzeczą, jaką zabiera szykując się do ucieczki z miasta, są walizeczki z dolarami. Być może miała to być w założeniu scena zabawna, ale w świetle „gospodarki” enklawy, teoretycznej inteligencji Kaufmana (z organizacją miasta jakoś sobie poradził), a także braku cywilizacji poza miastem jest niemożebnie wprost głupia.
Szczęśliwie „Ziemia…” nie jest potraktowana zupełnie na poważnie (przynajmniej kwestia zombich), w związku z czym przez znaczną część seansu można się całkiem nieźle bawić, zwłaszcza, kiedy w kadrze pojawia się rosły Samoańczyk. Bardzo interesująco wygląda też przerobiona na czołg ciężarówka z przyczepą, nosząca dumną nazwę „Dead Reckoning” (taki zresztą był roboczy tytuł filmu). Zadowolenie budzi również udźwiękowienie filmu, a także, robione przez Mirosława Baszaka, zdjęcia, choć zastanawia fakt, czemu akcja filmu dzieje się wyłącznie w nocy, bądź w – przeważnie ciemnych – pomieszczeniach. Nie da się jednak ukryć, że film miejscami – mimo całej pomysłowości (np. zombie usiłujący grać na puzonie) i fenomenalnych, miejscami bardzo realistycznych efektów specjalnych – jest zwyczajnie obrzydliwy (do znudzenia pokazywane wyszarpywanie z szyi i korpusu żył i ścięgien, obgryzanie palców jak kurzych udek, rozdzieranie ramion, wyciąganie mózgu przez usta) i nie nadaje się dla widzów o słabszym żołądku.
Reasumując – mimo wielu wad „Ziemia…” jest bardzo sprawnie zrealizowanym, niezbyt mądrym i umiarkowanie oryginalnym horrorem, który potrafi zapewnić więcej, niż minimum rozrywki. Niestety, nie wyszła mu na zdrowie zgodność z amerykańskimi koncepcjami marketingu, bowiem sceny doskonałe plastycznie czy koncepcyjnie przeplatane są pokazami załamującej hollywoodzkiej tandety i kiczu (od początku wiadomo, kto ma zginąć, a kto przeżyć – nie tylko spośród ludzi, ale i spośród zombich, którzy mają swoich trzech, czy czterech bohaterów, co to kulom się nie kłaniają). Gdyby Romero odszedł od wytartych schematów (a było tu kilka scen skomlących wręcz o zmianę scenariusza) i pozwolił sobie na większą swobodę i odstępstwo od kanonów, wyszłoby to filmowi wyłącznie na dobre. A tak – po prostu żal ściska pewne organa.