Zdaje się, że George A. Romero zamierza do końca życia odcinać – coraz to skromniejsze – kupony od pomysłu, którym zabłysnął przed wielu laty. „Kroniki żywych trupów”, mimo że nadal zrealizowane na przyzwoitym poziomie, jasno pokazują, że reżyser ugrzązł w zaklętym kręgu samouwielbienia.
Zombie dla potomności
[George A. Romero „Diary of the Dead: Kroniki żywych trupów” - recenzja]
Zdaje się, że George A. Romero zamierza do końca życia odcinać – coraz to skromniejsze – kupony od pomysłu, którym zabłysnął przed wielu laty. „Kroniki żywych trupów”, mimo że nadal zrealizowane na przyzwoitym poziomie, jasno pokazują, że reżyser ugrzązł w zaklętym kręgu samouwielbienia.
George A. Romero
‹Diary of the Dead: Kroniki żywych trupów›
EKSTRAKT: | 50% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Diary of the Dead: Kroniki żywych trupów |
Tytuł oryginalny | Diary of the Dead |
Dystrybutor | Monolith |
Reżyseria | George A. Romero |
Zdjęcia | Adam Swica |
Scenariusz | George A. Romero |
Obsada | Michelle Morgan, Joshua Close, Shawn Roberts, Amy Ciupak Lalonde, Tatiana Maslany, Wes Craven, Stephen King, Simon Pegg, Quentin Tarantino, Guillermo del Toro |
Muzyka | Norman Orenstein |
Rok produkcji | 2007 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 95 min |
WWW | Strona |
Gatunek | groza / horror |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Nie da się ukryć, że Romero odcisnął mocne piętno na kinie grozy. Wprowadzone przezeń zombie potrząsnęły kanonem gatunku i spowodowały narastającą z biegiem czasu lawinę filmów o żywych trupach. Jednak gdy wcześniejsze jego produkcje można było uznać za pewne wyznaczniki trendów, bogate w mniej lub bardziej zawoalowaną satyrę społeczną, tak te nowsze, zwłaszcza „
Ziemia żywych trupów” i „Kroniki żywych trupów”, bezsprzecznie znikają w mrowiu wchodzących na rynek horrorów, nie mając do zaproponowania żadnej świeższej myśli. Co gorsza, Romero przegapił także kilka rewolucji w wizerunku zombie, wskutek czego w czołówce peletonu gnają takie filmy, jak nowy „
Świt żywych trupów” czy „
28 dni później”, gonione przez niemądrą, ale nad wyraz dynamiczną serię „Resident Evil”, zaś cała reszta, włącznie z produkcjami Romero, kotłuje się spory kawałek dalej, próbując nie dać się pochłonąć pędzącej w ogonie, wciąż narastającej masie amatorskich i półamatorskich nieporozumień.
Bazą „Kronik żywych trupów” są perypetie kilku młodych osób, kręcących na zaliczenie roku horror z mumią w roli głównej. W trakcie zdjęć dowiadują się oni nagle z mediów o wstawaniu do życia osób zmarłych. To, co na pierwszy rzut oka wyglądało na sezon ogórkowy, okazuje się zataczać coraz szersze kręgi i dotykać różnych regionów kraju, w związku z czym ekipa decyduje się spakować sprzęt i ruszyć camperem do rodziny jednej z dziewczyn. Reżyser wspomnianego horroru zaczyna filmować wszystko, co się im przytrafi, by potem – zlepiwszy materiał z nagraniami z innych kamer oraz ze ściągniętymi z Internetu filmikami – opublikować to w sieci jako ostrzeżenie dla tych, którzy są nieświadomi niebezpieczeństwa. Ostrzeżenie mające pokazać ukrywaną przez media prawdę, wypunktować rzeczy, jakich należy się wystrzegać, a w końcu nauczyć odbiorcę metod właściwego postępowania.
Jako że „Ziemia żywych trupów” okazała się ślepą uliczką, trudno bowiem byłoby ciągnąć dalej sagę bez popadania w banał, „Kroniki…” zostały obmyślone jako wprowadzenie do całego uniwersum, którego budowę zapoczątkowała „
Noc żywych trupów”. Miały pokazać początki pandemii i jej wpływ na społeczeństwo. Niestety, zamysł może i był dobry, tyle że finalna realizacja zawiodła na całej linii. Nie ma tu ani genezy plagi, która z niezrozumiałych przyczyn pojawia się od razu na całym świecie (czyli w USA i Japonii) i w ciągu DWÓCH DNI wpędza globalną cywilizację w szpony chaosu, ani realistycznego spojrzenia na tempo rozwoju zarazy. Ta bowiem rozprzestrzenia się z zastraszającą prędkością, mimo że wstający do drugiego życia zmarli – zgodnie z pierwotnym zamysłem Romero – są wręcz dojmująco niezdarni i powolni (prócz bodaj jednego czy dwóch, którzy wyskakują zza węgła, by napędzić widzom stracha). Tak na zdrowy rozum ciężko by im więc było zagryźć na tyle dużą liczbę ludzi, żeby w dwa dni zainfekować większą część ziemskiej populacji, a tym bardziej nie byliby zdolni dotrzeć do co bardziej zapadłych zakątków globu. A tu proszę, farma mieszkającego na głębokiej prowincji Amisza (skąd, u licha, wiedział, jak postępować z zombie, skoro stronił od techniki, a więc i medialnych przekazów?!) jest wręcz oblężona przez nieproszonych, człapiących gości. Jakim cudem?
Podobnie jest z elementami satyry społecznej. Podstawowym tematem, na którym skupia się reżyser, są ogólnie pojęte media. Krytyka dotyczy zarówno niezdrowej pogoni za sensacją, owocującej coraz silniejszym zobojętnieniem społeczeństwa bombardowanego ze wszystkich stron przemocą i ludzkimi nieszczęściami, jak i łatwości, z jaką media dają sobą manipulować, stając się de facto – oczywiście kosztem prawdziwości przekazu – tubą propagandową czynników rządowych. Jednocześnie mowa jest o kulcie obrazu, o tym, że zdarzenie, które nie zostało uwiecznione na taśmie, zaczyna być zdarzeniem nieistniejącym. Do tego dochodzą kwestie moralnych dylematów (kręcić tragedię czy pomagać poszkodowanym?), motywacji (kręcenie dla pieniędzy, ambicji czy z prywatnych powodów, bliskich uzależnienia od gapiostwa) oraz coraz większych trudności z odławianiem z narastającego informatycznego szumu informacji ważnych, prawdziwych i pozbawionych zewnętrznej ingerencji. Wszystkie te tematy teoretycznie są ważkie, jednak płynące z filmu nauki – głównie ze względu na łopatologiczny sposób podania – co najwyżej irytują widza, wcale nie zmuszając go do tak zwanej głębokiej refleksji.
Odbiór filmu, przeładowanego „mądrymi” sentencjami, utrudnia również daleka od świeżości forma, w jakiej został zrealizowany. Jest to bowiem popularny w ostatnich latach niby-dokument, kręcony przez grupkę osób, które popadłszy w tarapaty decydują się nagrywać na taśmie wszystko, co się wokół nich dzieje. Zdjęcia są więc rozedrgane, momentami niewyraźne, czasami ekran bywa niebieski lub czarny, zdarzają się też problemy z ostrością. Niby ma to jakiś tam sens i powinno uwiarygodnić przygody widocznych na ekranie postaci, ale po ostatnim wysypie filmów z tego nurtu trudno wykrzesać w sobie entuzjazm wobec kolejnej „prawdziwej” historii.
Dodatkowe problemy stwarza wątpliwa psychologia postaci, stawiająca pod znakiem zapytania sens kręcenia namiastki audiowizualnego pamiętnika. Młodym ludziom, teoretycznie obznajomionym z kanonem kina grozy, widok zombie nie nasuwa ŻADNYCH filmowych skojarzeń. Co więcej, wiedząc, jak niebezpieczne są żywe trupy i mimo wszystko znając metody ich uśmiercenia, bohaterowie częstokroć zachowują się jak niedzielni spacerowicze, zupełnie zapominając o dwóch podstawowych zasadach, znacznie podwyższających średnią przeżywalności: mieć oczy z każdej strony głowy i nigdy, przenigdy się nie rozdzielać. A już w ogóle na krawędzi absurdu stoi wizyta w szpitalu, gdzie wiara rozchodzi się po budynku w celach najwyraźniej czysto turystycznych, skoro na pierwszy rzut oka widać było, że placówka jest opustoszała. W dodatku nikt nie pomyślał o zabraniu bardzo przydatnych w zmienionych realiach środków medycznych. I nie, nie wchodzą tu w grę żadne opory natury moralnej, bo równocześnie jedna z dziewczyn swobodnie kradnie drogą kamerę, a w tym czasie kumpel bez większego wahania strzela do truposzy.
To właśnie nijakie charakterologicznie postaci, praktycznie nieodróżnialne dla widza (można by pomieszać dialogi i nikt by nie zwrócił na to uwagi), z biegiem czasu stają się najpoważniejszym problemem „Kronik…”. Spośród całej obsady wyróżnia się jedynie profesor, aczkolwiek nie dlatego, że dobrze gra, bo nikt tutaj nie wspina się na wyżyny talentu (co ja mówię, nawet na równinie próżno kogokolwiek szukać), a głównie dlatego, że nie sposób go pomylić z nikim innym z racji jego wieku. Na podobnej zasadzie wyróżnia się kamerzysta, bowiem prawie zawsze ma przy twarzy kamerę. Gdyby mu ją jednak odjąć, pewnie nikt by nie zgadł, kto to jest. Cała reszta do samego końca (ich bądź filmu) pozostaje anonimowa, bo jedyne, co o poszczególnych osobach wiemy, to ich imiona i nazwiska. Słodką tajemnicą scenarzysty pozostaje, co robili wcześniej czy jakie mają zamiłowania…
W ogólnym rozrachunku nie są to może uchybienia dyskwalifikujące całą opowieść, zwłaszcza że od strony technicznej ciężko się do czegokolwiek przyczepić (oczywiście prócz zdjęć), ale z pewnością nie świadczą dobrze o reżyserze, który mając coraz mniej do powiedzenia w kwestii zombie, miast zakończyć mariaż z tematyką, dalej uparcie w nią brnie. Los „Kronik…”, które mimo niewygórowanego budżetu (2 miliony dolarów) poniosły klęskę w amerykańskich kinach i w Polsce wyszły od razu na DVD, niczego Romero nie nauczył. Po dwóch latach wyreżyserował on dwukrotnie droższy „Survival of the Dead”, który w ogóle się nie zakwalifikował do szerokiej dystrybucji i zebrał wyjątkowo słabe noty. Czy oznacza to koniec trupiej sagi? Pożyjemy, zobaczymy.
Na koniec jeszcze tylko dwa słowa o polskim tłumaczeniu ścieżki dialogowej. Mówiąc krótko – jest nawet zabawne. Nie, żeby intencjonalnie. Oto na przykład możemy się dowiedzieć, że dziennikarze dostają za swoją pracę nagrodę Grammy (oczywiście chodzi o Emmy), a 65 mil równa się czterdziestu kilometrom (w rzeczywistości to trochę ponad sto). Nie wiadomo też, kogo winić za początkowe zamieszanie w narracji – tłumacza, który pomieszał czasy, czy też może lektora, który niepoprawnie je odcyfrował. Do wypowiedzi dziennikarki lektor czyta bowiem tekst wcześniejszej, zewnętrznej narracji, i to tylko ostatnie dwa zdania (reszty nikt nie tłumaczył), dorzucając do nich na koniec jednym tchem to, co powinien był przeczytać na początku, dzięki czemu powstaje czysty bełkot. Dalej nie ma już może tak spektakularnych wpadek, ale i tak od czasu do czasu trafia się kwestia w ogóle nie przetłumaczona. Czy zrobienie w tym kraju porządnej ścieżki dialogowej to rzeczywiście taki wielki problem? My tego Zachodu chyba nigdy nie dogonimy…