Albo łzy, albo pogarda. Albo radosny śmiech, albo ironiczny grymas niezadowolenia. Produkcje z Bollywood można traktować jak egzaltowane telenowele, niegodne przeintelektualizowanego widza zachodniego, lub jak wspaniałe filmowe przedstawienia, w których zapomina się o rzeczywistości. “Gdyby jutra nie było” Nikhila Advaniego zawitało w maju do polskich kin, na DVD i do repertuaru festiwalu “Bilet do Bollywood”. To doskonała okazja, by sprawdzić, czy ekspresyjne kino z Indii nie przebija czasem przereklamowanego Hollywood.
Dwa bieguny
[Nikhil Advani „Gdyby jutra nie było” - recenzja]
Albo łzy, albo pogarda. Albo radosny śmiech, albo ironiczny grymas niezadowolenia. Produkcje z Bollywood można traktować jak egzaltowane telenowele, niegodne przeintelektualizowanego widza zachodniego, lub jak wspaniałe filmowe przedstawienia, w których zapomina się o rzeczywistości. “Gdyby jutra nie było” Nikhila Advaniego zawitało w maju do polskich kin, na DVD i do repertuaru festiwalu “Bilet do Bollywood”. To doskonała okazja, by sprawdzić, czy ekspresyjne kino z Indii nie przebija czasem przereklamowanego Hollywood.
Nikhil Advani
‹Gdyby jutra nie było›
Prosta, przewidywalna fabuła, powielająca często wykorzystywane motywy klasycznego love story, przerysowana gra aktorska, przemieszanie gatunków filmowych i – można śmiało powiedzieć – banalne treści ubrane w szafarz odrobinę tandetnego spektaklu. Takie podsumowanie “Gdyby jutra nie było”, a jednocześnie wielu innych massala movies rodem z Indii, jest jednak krzywdzące tak samo dla filmu Advaniego, jak i mainstreamowego kina hinduskiego. Z tej przyczyny, że filmy bolly – jeżeli już się je polubi – akceptować należy poza przyjętymi ramami i szablonami, doskonale pasującymi do kina zachodniego, a z całym dobytkiem zalet i wad. Bo tylko wtedy, gdy zrozumiemy konwencję i standardy obowiązujące w Bollywood, możemy dać się porwać ekspresyjnym i kolorowym historiom pełnym prostoty i pastiszowego humoru, a nawet szczerze się pośmiać lub popłakać.
Należę do frakcji probollywoodzkiej, ponieważ podoba mi się bezwstydność w opowiadaniu typowych historii o miłości i rodzinie, bez dystansu, w sposób pełen ciepła, czasem przesadnie płaczliwy, czasem ocierający się o pogodną zgrywę. Czasem słońce, czasem deszcz – chciałoby się powiedzieć. Wielbiciele Bollywood “Gdyby jutra nie było” na pewno dołączą do kolekcji swoich ulubionych filmów kinematografii indyjskiej. Film Advaniego kultywuje najlepsze tradycje kina bollywoodzkiego, odwołując się do klasycznych wątków takich jak miłość, więzi rodzinne, patriotyzm, przywiązanie do tradycji i kultury. Twórcy dodają jednak coś nowego, od siebie, skupiając całą akcję w Nowym Jorku, na ziemi przesiąkniętej american dream, kształtując trzygodzinną opowieść w sposób nieco bardziej uniwersalny, komentując z przymrużeniem oka kwestie społeczne, wciąż jednak stawiając na emocjonalność. Właśnie uczucia okazują się kluczem do polubienia bohaterów filmu Advaniego. Sama historia, wiele razy już przerabiania, balansująca między tragicznym love story a komedią pomyłek, wciąga przede wszystkim ze względu na świeże podejście i bardzo bezpośrednie przekazywanie emocji. Niezwykle żywa, pełna gestykulacji i rozbudowanej mimiki gra aktorów, typowa dla standardów hinduskich, ma ogromny udział w angażowaniu widza. Shahrukh Khan nie jest, na szczęście, ulubionym aktorem w Indiach jedynie ze względu na aparycję, ale przede wszystkim na umiejętności przeciągania publiczności na swoją stronę. Na pierwszym planie dzielnie sekundują mu Preity Zinta i Saif Ali Khan, może nie w tak brawurowych performances, ale wciąż w swobodnie formowanych kreacjach.
Ten nietypowy dla Bollywood smutny film ma mnóstwo ponurych, mrocznych kadrów.
W kinie bollywoodzkim często przedstawione historie są mocno osadzone w kulturze Indii, przez co przekształcają się w niezwykle interesujące, jednak jedynie egzotyczne, odległe ciekawostki filmowe. Wielką siłą “Gdyby jutra nie było” jest jednak odstępstwo od schematów i uniwersalizm opowieści. Przecież ta historia o miłości, przyjaźni, poświęceniu i dokonywaniu wyborów mogła się wydarzyć wszędzie: w Nowym Jorku, Bombaju, Londynie czy Warszawie. Dlatego też Advani i jego opowieść zjednują sobie publiczność na całym świecie.
Nadekspersja aktorów bywa problemem dla zachodniego widza. Bohaterowie na zdjęciu właśnie się dowiedzieli, że ich miłość nie ma szans.
Oczywiście, w “Kal ho naa ho” nie brakuje ani dowcipów sytuacyjnych, ani łez wzruszenia, ani występów taneczno-wokalnych, chociaż te ostatnie – mimo tradycyjnej perfekcji choreograficznej i muzycznej – pozostają w cieniu dramatu pechowego trójkąta głównych bohaterów. Brakuje natomiast szczęśliwego, optymistycznego, wprost baśniowego zakończenia, czym film Advaniego wyróżnia się na tle innych produkcji bolly, jednocześnie wyraźnie odsuwając od hermetycznego schematu radosnej bajki. Więcej w tym spektaklu życia, zapowiedzi zmian, dowodów na konieczność postępowania naprzód. Nie obeszło się bez coraz częstszego w kinie indyjskim dialogu Wschód-Zachód. Widać, że Indie ciągle pozostają pod wpływem zachodnich kultur, zwłaszcza kolonizatora, Wielkiej Brytanii. Twórcy poruszają kwestie poczucia przynależności narodowej i praktykowania zwyczajów charakterystycznych dla danej kultury. Nie jest to na pewno kontrastowe zderzenie czołowe dwóch światów, podobne do tego z “Dumy i uprzedzenia” Gurinder Chadhy – ten film sam w sobie był ewidentną próbą porównania i pogodzenia kultury zachodniej i wschodniej, poprzez połączenie brytyjskiej fabuły i komedii romantycznej z ekspresywnym, tanecznym kinem Indii przykrojonym do norm zjadalnych przez Europejczyków lub Amerykanów. W “Gdyby jutra nie było” dialog kultur jest spokojny i rozgrywa się na drugim planie. Bo przecież i tak najważniejsze okazuje się katharsis.
Na szczęście sugestia, że bohater znajduje się w USA została pokazana w sposób stonowany i umowny.
Wraz z porzuceniem egzotyki pojawiają się wątki takie jak związki homoseksualne lub tolerancja religijna. Jednak, jakiekolwiek aspiracje mieli twórcy, uwaga widza i tak skupia się na głównej linii fabularnej. Mimo długiego czasu projekcji, “Gdyby jutra nie było” ogląda się z rosnącym zainteresowaniem, które pojawia się nagle i nie wiadomo skąd. Może brać wstyd, że emocjonujemy się ograną historią, ale uczucie zaambarasowania natychmiast ustępuje pod naciskiem złudnej magii kina. A i prawdziwy admirator Bollywoodu nie zna uczucia wstydu. Właśnie magia, którą potrafi dostarczyć jedynie X muza, okazuje się tym, co przykuwa do ekranu. To trudne do osiągnięcia, bo często nie idzie w parze z oryginalnymi pomysłami, wspaniałą realizacją lub porywającą grą aktorów.
Od radości do dramatu jeden krok - nieświeży oddech przyczyną rozstania.
Zwroty typu “trzeba cieszyć się każdym dniem życia” – czyli po prostu carpe diem – czy “kochajmy ludzi, bo szybko odchodzą” nie należą do odkrywczych przesłań filmowych, ale możliwe, że czasem warto sobie te truizmy przypomnieć. Podane w formie massala movie i okraszone porządnym katharsis, wydają się w filmie “Gdyby jutra nie było” czymś więcej niż tylko banałami. A czyż kino nie służy w dużej mierze ogniskowaniu prostych emocji w oderwaniu od rzeczywistości?