Tańczący z brzytwami [Tim Burton „Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Spektakularność, dynamizm, szaleńczy rytm, rozmach, porywające piosenki, oszołomienie, nonszalancja, wirtuozerska żonglerka dźwiękiem i obrazem, nieokiełzany polot, pomysłowość, niepohamowana inwencja, odwaga, oryginalność inscenizacji, przekonująca ekstrawagancja, nieograniczona fantazja – jeśli chcecie zobaczyć to wszystko podczas seansu „Sweeneya Todda”, potrzebujecie bardzo, bardzo bujnej wyobraźni.
Tańczący z brzytwami [Tim Burton „Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street” - recenzja]Spektakularność, dynamizm, szaleńczy rytm, rozmach, porywające piosenki, oszołomienie, nonszalancja, wirtuozerska żonglerka dźwiękiem i obrazem, nieokiełzany polot, pomysłowość, niepohamowana inwencja, odwaga, oryginalność inscenizacji, przekonująca ekstrawagancja, nieograniczona fantazja – jeśli chcecie zobaczyć to wszystko podczas seansu „Sweeneya Todda”, potrzebujecie bardzo, bardzo bujnej wyobraźni.
Tim Burton ‹Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street›EKSTRAKT: | 40% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
| Tytuł | Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street | Tytuł oryginalny | Sweeney Todd: The Demon Barber of Fleet Street | Dystrybutor | Galapagos, Warner Bros | Data premiery | 22 lutego 2008 | Reżyseria | Tim Burton | Zdjęcia | Dariusz Wolski | Scenariusz | John Logan | Obsada | Johnny Depp, Helena Bonham Carter, Alan Rickman, Timothy Spall, Sacha Baron Cohen, Jayne Wisener, Jamie Campbell Bower, Laura Michelle Kelly, Ed Sanders, Anthony Head, Peter Bowles | Muzyka | Stephen Sondheim | Rok produkcji | 2007 | Kraj produkcji | USA, Wielka Brytania | Czas trwania | 117 min | Parametry | Dolby Digital 5.1; format: 2,35:1 | WWW | Strona | Gatunek | musical, thriller | Zobacz w | Kulturowskazie | Wyszukaj w | Skąpiec.pl | Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Do upadłego eksploatowany żarcik o paszteciku robionym z biednych klientów golibrody z Fleet Street mocno zakorzenia się w głowie. Na tyle mocno, iż w pewnym momencie nabieramy przekonania, że rzeczywiście oglądamy na ekranie niezły pasztet. Pasztet przede wszystkim bezmyślnie skonstruowany: Burton szybko chce wprowadzić nas w sytuację bohaterów, lapidarnie tłumacząc nieodpartą chęć zemsty bohatera wątłym prologiem, przez następne półtorej godziny bawi się w powolne rozkręcanie fabuły, a ostatnie piętnaście minut goni w zawrotnym tempie, żeby pozamykać wszystkie wątki. Fatalną kompozycję podkreśla zupełnie znikome i jednostajne tempo filmu, które zatrzymane na chwilę przed rozpędzeniem do odpowiedniej dynamiki, trwa w takim niefortunnym punkcie przez cały seans. Musicalowi Burtona nie potrzeba momentów wytchnienia, oddechu, bo twórcy nigdy nie posuwają się do skrajności w szaleństwie i napastliwości, bezpiecznie drepcząc w miejscu. Nietrudno sobie wyobrazić, jak „Sweeney Todd” wyglądał na deskach Broadwayu, bo film Burtona sprawia wrażenie, jakby reżyser niewiele od siebie dodał i małym stopniu „ufilmowił” sceniczne arcydzieło. Twórca, bariery narzucane przez teatr, uczynił ograniczeniami ekranowej adaptacji, a w miejsca przeznaczone na szaleństwo, rozmach, pójście na całość wstawił dynamiczną jazdę kamery. Tylko na tyle inwencji było go stać, żeby ożywić utwory Stephena Sondheima. Materiał był dla niego wymarzony i ostatnie, czego można byłoby się spodziewać po Burtonie to zachowawczość i włączenie hamulców, o które nikt, mający w pamięci „Marsjanie atakują!” i „Gnijącą pannę młodą”, by go nie podejrzewał. Każda następna piosenka podobna jest do poprzedniej, bo inwencja i odwaga w rozwijaniu scenicznych motywów okazują się nie być mocnymi stronami ekipy filmowego „Sweeneya Todda”. Jest po bożemu i wciąż w tych samych dekoracjach – jak na możliwości broadwayowskich scen przystało. To dosyć smutny spadek formy u reżysera-stylisty, myślącego obrazami, dbającego o wizualną stronę dzieła, a ostateczny kształt jego filmu reprezentuje obrazową monotonię. Z wielu scen można było wycisnąć dużo więcej, nie narzucać sobie zbędnych ram, ale podjąć wysiłek, żeby porwać widza wirtuozerią wizji. Nieporadnie wychodzi Burtonowi łączenie musicalowej konwencji z gotyckimi, mrocznymi klimatami. Powpychane postaciom w usta piosenki co chwila rozkładają misternie budowany scenografią, kostiumami i zdjęciami groźny klimat. Twórcy nie mogą znaleźć złotego środka między mroczną atmosferą, czarnym humorem a naturalnymi cechami musicalu. W „Sweeneyem Toddzie” dominuje nastrój ponurości i to głównie on rozsadza wybiegi w kierunku rozluźnienia atmosfery, wzięcia historii w nawias czarnego humoru, który tu ogranicza się do wspomnianego żarciku o paszteciku pani Lovett. Zaskakuje brak dystansu, luzu i autentycznej zabawy demonicznymi motywami. I dzieje się to w filmie podpisanym przez faceta, spod którego ręki wyszły podrygujące kościotrupy wesoło przerzucające między sobą czaszki. Tim Burton starał się nie nadużywać komendy ‘cięcie!’, kilkukrotnie niestety nie udało mu się powstrzymać w nienajlepszych momentach… Wyjątkowej nieprzytomności reżysera przy kręceniu tego filmu dowodzi fakt, że zbyt pośpiesznie pozbywa się on jedynego aktora, który naprawdę czuje specyficzną konwencję: Sachy Barona Cohena. Niedawny Borat wyraźnie się w tym chaosie i swojej karykaturalnej roli odnajduje, czego nie można powiedzieć o reszcie obsady. Są zagubieni i nie do końca przekonani, czy wypada swoje postacie grać na nucie komicznej czy tragicznej. Na poważnie czy z dystansem? Z przesadną ekspresją dyktowaną przez musicalowy gatunek czy raczej subtelnie i bez drastyczności, żeby wygrywać mroczną martwotę i ponurość swoich postaci? Nie sprzyja im wplatanie co minutę partii śpiewanych, jako że ich talenty wokalne nie przydają filmowi dodatkowych walorów. Dodatkowo, Burton wkomponowuje muzyczne momenty bardzo mechanicznie, nie potrafi płynnie przejść z normalnego toku fabuły w piosenki i spoić tego w jednolitą masę. Praca reżysera, zamiast wspierać aktorów, potęguje sztuczność i nienaturalność ich wcieleń. Jedno drugiemu nie pomaga, wręcz przeciwnie: brak płynności reżyserskiej dokopuje postaciom, które nie posiadają odpowiednich umiejętności, żeby niepewną rękę Burtona zakamuflować. Świetny technicznie twórcy i doświadczeni aktorzy, zderzeni z przerastającym ich zadaniem, prezentują w tym filmie smutną bezradność. Johnny Depp to zdolna bestia, ale jego Sweeney Todd na tle dokonań aktora w ostatnich latach pozostawia przykry niedosyt. Dawno nie było w jego karierze roli zagranej w sposób dosyć monotonny i blady. Depp gra właściwie jedną stronę swojego bohatera: osobę okrutnie zawiedzioną życiem, zagniewaną, wpatrującą się w przestrzeń pustym wzrokiem. Zbolałą i widzącą tylko jeden cel na przyszłość: zniszczenie winnych odebrania mu radości życia. Gdzieś uleciały z demonicznego golibrody: fanatyzm, opętanie, szaleństwo furiata, socjopatyczny błysk w oku. Depp wziął przykład z Burtona i nie wysilił fantazji, nie popłynął razem z rolą. Swoją pracę ograniczył do obnoszenia się z chmurną miną, zmarszczonymi brwiami i twardym spojrzeniem. Gdy wielkodusznie obdarza postać jakąś miną, to zazwyczaj wygląda ona znajomo: a to mamy perwersyjny uśmiech w stylu Willy’ego Wonki, a to prowokujące przewracanie oczami przekalkowane z Jacka Sparrowa. Jego interpretacja Sweeneya Todda nic nie wnosi do katalogu grymasów, w które Depp potrafi wykrzywić twarz, co budzi obawy, że wkrótce możemy mieć ekscentryków i szaleńców w jego wykonaniu serdecznie dosyć, bo wszyscy oni będą wariacjami na temat znanych nam już postaci. Łatwo powiedzieć, że Depp gra powalająco, ale jak nie zaskoczy czymś nowym, to każdego następnego wariata, jakiego zagra, będziemy chwalić automatycznie, zanim zaczniemy reagować wzruszeniem ramion. A już tegoroczna nominacja do Oscara wydaje mi się bardziej przyznaną z rozpędu niż w uznaniu rzeczywistych umiejętności pokazanych przy tej roli. Blade IV z gościnnym udziałem Deppa (po prawej od Blade’a) Zawsze przy ocenie musicalu trzeba oczywiście wziąć pod uwagę bezlitosną cechę tego gatunku, zakładającą niepozostawianie widza obojętnym. Albo przyjmuje się bezkrytycznie rozbuchaną fantazję autorów w podanym kształcie, albo całkowicie się ją odrzuca. Kupujemy konwencję zaproponowaną przez reżysera lub pozostajemy nieprzekonani. „Sweeney Todd” przypomniał, że musical jest rodzajem filmu nie tylko niespodziewanie odradzającym się w ostatnich latach, ale także nadzwyczaj trudnym. Wymaga sprecyzowanej wizji oraz zgrania wszystkich elementów reprezentujących podejście reżysera do tematu, co w tym przypadku znaczy pogodzenie czarnego humoru i ponurości z ujęciem mrocznej treści w ramy beztroskiej rozrywki. A na tym Burton wykłada się wystarczająco często, żebyśmy podczas oglądania filmu kilkakrotnie zapragnęli znaleźć się pod brzytwą demonicznego golibrody z Fleet Street.
|