Klasyczny melodramat? Niezupełnie. Baz Luhrmann stworzył epickie dzieło, które korzysta z zasad gatunku, ale jednocześnie wymyka się poza jego przyjęte ramy. „Australia” to przede wszystkim opowieść o tytułowym kontynencie, hołd dla kina sprzed lat, a dopiero potem historia romansu. Niby bez zaskoczeń, ale wciąż po luhrmannowsku nie dla każdego.
Oddech przestrzeni
[Baz Luhrmann „Australia” - recenzja]
Klasyczny melodramat? Niezupełnie. Baz Luhrmann stworzył epickie dzieło, które korzysta z zasad gatunku, ale jednocześnie wymyka się poza jego przyjęte ramy. „Australia” to przede wszystkim opowieść o tytułowym kontynencie, hołd dla kina sprzed lat, a dopiero potem historia romansu. Niby bez zaskoczeń, ale wciąż po luhrmannowsku nie dla każdego.
Baz Luhrmann
‹Australia›
EKSTRAKT: | 90% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Australia |
Dystrybutor | CinePix |
Data premiery | 26 grudnia 2008 |
Reżyseria | Baz Luhrmann |
Zdjęcia | Mandy Walker |
Scenariusz | Baz Luhrmann, Ronald Harwood, Stuart Beattie |
Obsada | Nicole Kidman, Hugh Jackman, David Wenham, Bryan Brown, Jack Thompson, John Jarratt, Barry Otto, Jacek Koman |
Rok produkcji | 2008 |
Kraj produkcji | Australia, USA |
Gatunek | dramat, wojenny |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Baz Luhrmann przyzwyczaił swoich zwolenników do ekranowych ekstrawagancji i specyficznej stylistyki szaleństwa i absurdu. Ostatni jego film, „Moulin Rouge”, był naszpikowaną sprzecznościami i barwnym chaosem opowieścią o miłości nieszczęśliwej oraz nowoczesnym musicalem kpiącym sobie z tradycyjnych konwencji. Dlatego wiadomość o tym, że kolejne dzieło Luhrmanna będzie próbą powrotu do epoki „Przeminęło z wiatrem”, została z niepokojem przyjęta przez wielbicieli reżysera. Przecież melodramat w starym stylu oznacza szablon fabularny, tradycję, narracyjny porządek i brak zwariowanych wyskoków realizacyjnych (jak dynamiczny montaż rodem z telewizji muzycznej), podczas gdy twórca nowej wersji „Romea i Julii” zawsze utożsamiany był z kinowym buntem przeciw skostniałym konwencjom. Nie był przewidywalny. A jednak wbrew obawom, że ten stan uległ diametralnej zmianie, wziąwszy pod uwagę skrajne opinie na temat „Australii”, można spokojnie powiedzieć jedno: Luhrmann znowu zaskakuje, mimo wyboru innej niż zazwyczaj formy i zmiany podejścia do filmowego materiału. Zresztą w ten sposób reżyser z antypodów udowadnia, że nie zawdzięcza kariery tylko szeroko pojętej rebelii na srebrnym ekranie i eksperymentom realizacyjnym, z których słynie. Umie dostosowywać się do rytmu opowiadanej historii i potrafi być wszechstronny, nadal pozostawiając charakterystyczny dla siebie ślad na każdym obrazie, który kręci.
Z „Australią” nie jest inaczej. Mimo że film różni się zupełnie od rozsławionego „Moulin Rouge”, wciąż wyczuć w nim można specyficzną stylistykę Luhrmanna i jego przewrotność. Reżyser wybiera zapomnianą formę, by wykorzystać ją w realizacji nowego pomysłu, a jednocześnie składa hołd wielkim produkcjom ze złotej epoki Hollywoodu. Wbrew oczekiwaniom usuwa wątek miłości głównych bohaterów w cień, a zajmuje się zupełnie innymi obserwacjami. Lady Sarah Ashley (znakomita jak w najlepszych swoich rolach Nicole Kidman), brytyjska arystokratka, jedzie do Australii, aby zmusić męża do sprzedaży tamtejszych ziem i powrotu do domu. Na miejscu okaże się, że lord został zamordowany, a miejscowy król hodowli bydła chce zyskać posiadłości Sary małym kosztem. Historia coraz bardziej się komplikuje, a bohaterka wraz z poganiaczem bydła o atrakcyjnej powierzchowności Hugh Jackmana decyduje się na przeprowadzenie stada na północ kraju, do Darwin, żeby sprzedać je wojsku tuż przed zaangażowaniem Australii w II wojnę światową. Oczywiście nie będzie to jednak koniec fabularnych i emocjonalnych zakrętów w filmie. Przedstawiona historia służy jako pretekst do sporządzenia pięknego i zastanawiającego zarazem portretu tytułowego kontynentu. Pomagają w realizacji tego celu rewelacyjne zdjęcia w klasycznym stylu, bez ekstrawagancji, które jednak pozwalają uchwycić na kinowym ekranie niesamowitą przestrzeń, fascynującą dzikość i niezależność ziem Aborygenów. To właśnie wątek rdzennego ludu Australii i jego relacji z białym kolonizatorem wychodzi nieśmiało na pierwszy plan, burząc jednocześnie proste założenia gatunku.
W kraju, w którym nawet drzewa są butelkowe, zachowanie równego kroku jest fizyczną niemożliwością.
Luhrmanna, miłośnika perfekcji formy, na równi interesuje treść. Chce, aby romans jego bohaterów miał głębszy sens, nie stanowił jedynego i głównego tematu filmu. Dlatego też, opowiadając historię (perypetie Sary), wkracza na zupełnie inny obszar. W centrum fabuły staje zderzenie społeczności rdzennej i osadniczej, które nie ma wymiaru dydaktycznego, ale symboliczny. Aborygen kontra biały człowiek to paralela figuratywnego antagonizmu Australii dzikiej, magicznej, pierwotnej oraz Australii okiełznanej, dostosowanej, konformistycznej. To także zobrazowanie wiecznej opozycji między duchowością a cywilizacją, naturą a kulturą materializmu, ulotnością a przyziemnością. Możliwe metafory da się spokojnie mnożyć, bo pełne rozmachu i licznych aluzji znaczeniowych dzieło Luhrmanna można różnie odczytywać. Zwłaszcza przedostatnią scenę, w której wyraźnie czysty duch wygrywa z grzesznym ciałem. Pytanie tylko, czy na rozkaz producentów reżyser był zmuszony zmienić dużo w samym już zakończeniu…
Niezwykle ważnym elementem fabuły okazuje się wątek lady Ashley i chłopca o imieniu Nullah, którego kobieta bierze pod swoją opiekę. Mały bohater jest pół-Aborygenem, pół-białym. Jako „kundel” powinien zostać zabrany do szkoły misyjnej pozwalającej na ucywilizowanie zwierzęcia, czyli tak naprawdę narzucenie mu „białej” kultury. Jego postać, równie ważna jak dwójki głównych bohaterów, nadaje filmowi nowego znaczenia. Rozdarty między światem kolonizatorów a światem Aborygenów ucieleśnionym przez dziadka chłopca, lokalnego szamana, uosabia konflikt między dwiema twarzami Australii, między osadnikami a tubylcami, a przede wszystkim konflikt wewnętrzny osoby bez sprecyzowanych korzeni. Niczym bohater Faulknera, Nullah nie jest ani czarny, ani biały, a wybór, jakiego dokona, zdefiniuje całe jego późniejsze życie. Tyle że w wizji Luhrmanna pozostał jeszcze optymizm, bo chłopiec takiego wyboru wciąż może dokonać. Luhrmann w budowaniu wątku małego Nullah może wydawać się zbyt stronniczy, ale przecież jego patriotyzm zostaje stłumiony przez głównych bohaterów: śledząc losy lady Ashley czy poganiacza bydła (w filmie postać Jackmana nie ma imienia, stanowi symbol określonej przez gatunek roli), dowodzi, że najlepszym rozwiązaniem jest koegzystencja dwóch światów. Oczywiście to optymistyczne założenie, które pasuje do przyjętej konwencji melodramatycznej.
Właśnie, przecież „Australia” to także zachwyt magią kina, jego siłą i ogromem. Warto zaznaczyć, że film Luhrmanna jest po prostu piękny wizualnie, epicki, uderzający. Rozmach nie służy tylko rozrywce i zamanifestowaniu bogactwa producentów, ale stanowi próbę wprowadzenia na ekran prawdziwej, dzikiej przestrzeni, która przyciąga swoją nieokiełznaną siłą. Poza tym opowieść celowo przypominająca wiele typowych melodramatów odwołuje się do historii kina, formułując barwny konglomerat wątków, emocji i filmowych wspomnień. A na koniec najważniejsze w melodramacie: czasem jest romantycznie, a im bliżej finału – wzruszająco. Odrobinę przy tym kiczowato, ale to przecież cały urok Luhrmanna.