Nareszcie, po ponad osiemdziesięciu latach, pierwszy album z przygodami Tintina pojawił się w Polsce. I trzeba przyznać, że pomimo upływu czasu jest to ostre wejście.
Tintin zakazany
[Hergé „Tintin: Tintin w kraju Sowietów, Tintin w Kongo” - recenzja]
Nareszcie, po ponad osiemdziesięciu latach, pierwszy album z przygodami Tintina pojawił się w Polsce. I trzeba przyznać, że pomimo upływu czasu jest to ostre wejście.
Hergé
‹Tintin: Tintin w kraju Sowietów, Tintin w Kongo›
Intryga „Przygód Tintina w kraju Sowietów” jest bardzo prosta, wręcz banalna. Bez żadnego wprowadzenia, na pierwszym kadrze spotykamy głównego bohatera wsiadającego do pociągu do Moskwy. Jedzie tam jako reporter „Petit Vingtième” (notabene to prawdziwy magazyn, dla którego pracował Hergé), aby przygotować relację na temat Rosji Sowieckiej. Pomysł ten od początku nie spodobał się kremlowskim notablom, którzy nakazali swoim licznym agentom uniemożliwienie Tintinowi realizacji jego zadania. Od tego momentu trwa nieprzerwana zabawa w kotka i myszkę pomiędzy dzielnym reporterem a mniej lub bardziej rozgarniętymi przedstawicielami bolszewickiego reżimu. Przepychanki te są poprzetykane mało sielankowymi obrazkami Związku Radzieckiego. Mamy więc konfiskatę zboża, wybory przeprowadzane pod lufą karabinu, a ukoronowaniem sowieckiej propagandy są atrapy fabryk wzniesione po to, aby przekonywać zagranicznych dziennikarzy o wysokim stopniu industrializacji kraju. Oczywiście Tintin demaskuje wszystkie te kłamstwa, co jeszcze bardziej rozwściecza komunistów. Główny bohater kilkakrotnie ląduje w więzieniu, areszcie i temu podobnych.
„Przygody Tintina w kraju Sowietów” to najbardziej oryginalny ze wszystkich albumów o młodym reporterze z charakterystyczną fryzurą. Po pierwsze, bo jest pierwszy (brzmi jak truizm, ale za chwilę wrócę do tego wątku). Po drugie, ponieważ jako jedyny jest czarno-biały (tutaj chyba nie potrzeba dodatkowych wyjaśnień). Po trzecie, historia jest opowiedziana w sposób mocno odstający od pozostałych przygód Tintina. O co konkretnie chodzi? O ile w późniejszych albumach przemoc fizyczna (także w wykonaniu głównego bohatera) jest stosowana w sposób umiarkowany, o tyle w „Kraju Sowietów” stanowi ona główny sposób rozwiązywania konfliktów i wychodzenia z kłopotów. Powiedzieć o tym albumie „brutalny” byłoby przesadą, ale bardziej wpisuje się on w poetykę slapstickowych komedii kina niemego, w niewielkim stopniu przypominając późniejsze historie, w których głównym orężem Tintina jest jego inteligencja. Natomiast już w tym albumie widać zamiłowanie głównego bohatera do pościgów wszelkiego rodzaju wehikułami (samoloty, pociągi, samochody), co stało się znakiem firmowym całej serii.
Muszę przyznać, że zupełnie inaczej wyobrażałem sobie ten komiks. Znając frankofońskie fascynacje Rosją (carską, sowiecką, każdą) spodziewałem się raczej historii pobłażliwie traktującej o państwie bolszewików. Nic z tych rzeczy. Poza pojedynczymi przypadkami, wszyscy mieszkańcy kraju Sowietów to kanalie, agenci i donosiciele.
Ciekawostką samą w sobie jest geneza „Tintina w kraju Sowietów”. Tutaj pojawia się odwieczne pytanie, co było pierwsze – jajko czy kura. Czy Hergé najpierw wymyślił bohatera, którego nazwał Tintin i uczynił wszędobylskim dziennikarzem? Otóż nie. Naczelny magazynu „Le Vingtième Siècle” – Norbert Wallez – poprosił rysownika (wtedy szefa „Le Petit Vingtième”, młodzieżowego dodatku do „Le Vingtième Siècle”) o stworzenie komiksu, który belgijskiej młodzieży przedstawi prawdziwy obraz Związku Radzieckiego. Tworząc obraz Kraju Rad, Hergé oparł się na książce „Moscou sans voiles”, napisanej przez Josepha Douillet, byłego konsula belgijskiego w Rostowie nad Donem. Można więc powiedzieć, że bez Związku Radzieckiego nie byłoby najpopularniejszego komiksu świata.
„Tintin w kraju Sowietów”, w ramach obecnej edycji całej serii, został wydany w albumie granatowym. W tym samym tomie, nieco w cieniu znalazła się druga chronologicznie historia, „Tintin w Kongo”. Jego historia jest równie, a może nawet bardziej interesująca niż „Tintina w kraju Sowietów”. Po zakończeniu tego ostatniego Hergé przymierzał się do narysowania przygód swojego bohatera w Stanach Zjednoczonych, jednak Wallez uznał, że kolejny tom powinien być poświęcony pozytywnemu obrazowi belgijskiego kolonializmu w Kongo. Sprawa o tyle kontrowersyjna, że kolonizacja w wydaniu belgijskim była wyjątkowo bezwzględna i okrutna. Tubylcy nie mieli żadnych praw, przez kolonizatorów traktowani byli jak ich wyłączna własność. W komiksie rdzenni mieszkańcy Konga przedstawieni zostali w sposób niezwykle infantylny. Hergé poruszał się na poziomie stereotypów, każąc im posługiwać się łamanym językiem, pokazując ich lenistwo i wiarę w zabobony.
Innym elementem mogącym dzisiaj budzić mieszane uczucia jest stosunek głównego bohatera do dzikich zwierząt. Tintin zabija je w niezliczonej liczbie i na różne sposoby. Ponoć w latach siedemdziesiątych, przed szwedzką premierą tego albumu, tamtejszy wydawca poprosił Hergégo o przerysowanie sceny, w której Tintin wierci dziurę w nosorożcu (!) i wkłada weń dynamit. Szwedzi uznali, że była to scena zbyt drastyczna jak na komiks dla dzieci. Nie była to pierwsza przeróbka tego albumu. Na początku lat czterdziestych, gdy Tintin odniósł już rynkowy sukces, Hergé postanowił przerysować wcześniejsze albumy, wprowadzić do nich dopracowaną już „ligne claire” oraz kolory. Jako jedyny nieprzerobiony pozostał „Tintin w kraju Sowietów”, stąd taka różnica w formie graficznej obydwu historii. W przypadku „Tintina w Kongo”, przy okazji przerysowania, Belg zmienił kilka najbardziej nachalnych kwestii propagandowych. Jedną z nich była scena w afrykańskiej szkole, w trakcie której Tintin uczy dzieci matematyki. W pierwotnej wersji była to geografia, a główny bohater zaczyna ją od słów: ”A teraz opowiem wam o waszym kraju, Belgii”. Zmiany te niewiele pomogły albumowi. W 2007 roku brytyjska Komisja Równości Rasowej zażądała usunięcia komiksu z księgarń. Niektóre z sieci księgarskich przeniosły go z sekcji dziecięcych do sekcji dla dorosłych. Paradoksalnie „Tintin w Kongo” pozostaje najpopularniejszym albumem serii w Afryce francuskojęzycznej, w tym także w Demokratycznej Republice Konga (dawnym Kongu belgijskim). A sam komiks? Cóż, jest kamieniem węgielnym europejskiego komiksu i należy go uznać za lekturę obowiązkową.