Niełatwe jest życie autora komiksów [Craig Thompson „Dziennik podróżny” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Piekielnie ciężkie jest życie poczytnego autora komiksów. Nie dość, że wybrawszy sobie ambitny temat nowego dzieła, musi podróżować w różne niebezpieczne miejsca, aby zebrać odpowiedni materiał, to na dodatek, gdy już album odniesie sukces, wydawca zmusza go do udziału w niekończących się spotkaniach z wielbicielami, podczas których przez wiele godzin podpisuje prace. Nie wierzycie? Przeczytajcie „Dziennik podróżny” Craiga Thompsona.
Niełatwe jest życie autora komiksów [Craig Thompson „Dziennik podróżny” - recenzja]Piekielnie ciężkie jest życie poczytnego autora komiksów. Nie dość, że wybrawszy sobie ambitny temat nowego dzieła, musi podróżować w różne niebezpieczne miejsca, aby zebrać odpowiedni materiał, to na dodatek, gdy już album odniesie sukces, wydawca zmusza go do udziału w niekończących się spotkaniach z wielbicielami, podczas których przez wiele godzin podpisuje prace. Nie wierzycie? Przeczytajcie „Dziennik podróżny” Craiga Thompsona.
Craig Thompson ‹Dziennik podróżny›Amerykanin Craig Thompson to jeden z najbardziej cenionych w świecie współczesnych autorów powieści graficznych. Znany także bardzo dobrze polskim wielbicielom komiksów. Przede wszystkim zaś tym, których nie dopadł kryzys ekonomiczny i którzy bez większych obaw o stabilność budżetu domowego mogą lekką ręką wydać stówę (a nawet więcej) na album twórcy zza Wielkiej Wody. Bo z takim właśnie wydatkiem muszą liczyć się ci, którzy podejmą decyzję o zakupie „Blankets. Pod śnieżną kołderką” (2003) bądź „Habibi” (2011). Na szczęście Thompson ma również na koncie prace o znacznie mniejszym rozmachu i tym samym przyjaźniejsze dla kieszeni czytelnika, jak na przykład „Żegnaj, Chunky Rice” (1999) czy „Dziennik podróżny” (2004). Ostatni z wymienionych komiksów powstał niejako na marginesie głównej działalności artysty, który – za namową swego wydawcy – zdecydował się przedstawić w nim dwa i pół miesiąca swego życia – od 5 marca do 14 maja 2004 roku – kiedy to odbył podróż do Europy (w ramach promocji „Blankets”) oraz Afryki Północnej, a konkretnie Maroka, gdzie zbierał materiały do znajdującej się dopiero w planach opowieści, która ostatecznie otrzymała tytuł „Habibi”. W Polsce „Dziennik…” ukazał się sześć lat po premierze światowej, a zainteresowanie nim spowodowało, że krótko potem oficyna Timof i Cisi Wspólnicy zdecydowała się opublikować kolejne tego typu dzieło – „ Śladami Joyce’a” Alfonsa Zapico. Licząca sobie prawie sześćset stron autobiograficzna powieść graficzna „Blankets” odniosła wielki sukces zarówno za Oceanem, jak i w Europie (zgarniając przy okazji wiele prestiżowych wyróżnień, z Nagrodą Eisnera na czele). W pewnym stopniu było to skutkiem tego, że europejski wydawca Thompsona – belgijski Casterman – wiosną 2004 roku zaprosił artystę na Stary Kontynent. Zwizytował on wówczas niemal wszystkie kraje leżące na zachód od Łaby, znajdując także czas na ponad trzytygodniowy wyskok za Morze Śródziemne. Ale po kolei, bo przecież mówimy o „Dzienniku podróżnym”, w którym chronologia wydarzeń jest rzeczą świętą. Twórca „Habibi” zdał w nim bardzo dokładną relację ze swoich przygód – niekiedy zabawnych, znacznie częściej smutnych i bolesnych – choć jednocześnie zaznaczył, aby niekoniecznie wszystko, co się w tym „raporcie” znalazło, było postrzegane jako prawdziwe przez wielkie „P”. Co jest zresztą bardzo istotne w kontekście relacji damsko-męskich. Warto bowiem dodać, że wyprawa Thompsona do Europy i Afryki zbiegła się w czasie z jego rozstaniem – po dwóch latach wspólnego życia – z ukochaną. To wątek obecny w komiksie niemal przez cały czas, ale też trudno się temu dziwić – wszak facet porzucony przez kobietę lubi się wyżalać przed innymi, szukając może nawet nie tyle pocieszenia, co zrozumienia, dlaczego tak się stało. Thompson przyznaje się do tego otwarcie, starając się przy tym zachować jako taką pogodę ducha, w czym wydatnie pomaga mu wrodzona, jak można domniemywać, ironia. Jak na profesjonalny dziennik literacki przystało, każde opisane (i narysowane) przez autora zdarzenie opatrzone jest datą. Dzięki temu dzień po dniu możemy towarzyszyć Thompsonowi zarówno w jego radościach z poznawania nowych miejsc i ludzi, jak i w zmaganiach z przeciwnościami losu i własnymi słabościami. A przez dwa spędzone na dwóch kontynentach miesiące nie brakowało Amerykaninowi ani jednego, ani drugiego. Najbardziej interesujące – zwłaszcza w kontekście wydanego kilka lat później „Habibi” – są sekwencje marokańskie, w których wraz z twórcą „Blankets” przemierzamy na wielbłądach piaski Sahary, aby dotrzeć do wsi Merzouga, spacerujemy ulicami Marrakeszu i Fezu, podziwiamy wybrzeże Atlantyku, odpoczywając w portowym mieście As-Sawira (w komiksie pojawia się ono pod swoją francuską nazwą Essaouira). Każdy, kto był w którymkolwiek z arabskich państw afrykańskich, natychmiast rozpozna te klimaty. Z jednej strony natarczywi sprzedawcy, żebracy, wszechobecny brud i smród, z drugiej – wspaniałe zabytki (jak chociażby ruiny szesnastowiecznego pałacu El-Badi czy pochodzący z końca XIX wieku pałac El-Bahia w Marrakeszu), rozbudzające wyobraźnię mury obronne, za którymi kryły się najstarsze dzielnice miast. Thompson, choć w zasadzie nie różnił się od tysięcy innych turystów z „cywilizowanego świata” (w każdym razie dopadały go te same przypadłości żołądkowe i niejeden raz dał się nabrać cwaniaczkom starającym się wyłudzić pieniądze), musiał mimo wszystko wzbudzać zdziwienie miejscowych – choćby dlatego, że zamiast fotografować, rysował. Ulice, targi, łaźnie, cmentarze… O dziwo, nie mniej interesująca okazuje się także druga część podróży – ta po Europie, znaczona dniami spędzonymi w Paryżu, Lyonie, Tuluzie, Genewie. Najwięcej miejsca Thompson poświęca jednak swoim peregrynacjom po Barcelonie, którą zwiedza, idąc głównie szlakiem Antoniego Gaudiego (vide Sagrada Família, Park Güell, Casa Batlló). W stolicy Katalonii przeżywa również krótki, ale namiętny romans ze Szwedką Hillevi, choć biorąc pod uwagę deklarowane wcześniej wielokrotnie przywiązanie do swojej eksnarzeczonej, można się zastanowić, czy to przypadkiem nie jest jedno z tych wydarzeń, które może być prawdziwe jedynie przez małe „p”. „Dziennik podróżny” wiele mówi także o samym autorze, który jawi się tutaj jako młodszy o dwa pokolenia odpowiednik aktorskich wcieleń Woody’ego Allena – trochę pechowy, zakompleksiały i neurotyczny inteligent-artysta, użalający się nad sobą (problemy z bolącą ręką) i wiecznie poszukujący tego, co jest nieosiągalne. Ale kto nas zapewni, że to nie poza, kreacja na potrzeby dzieła, które – jak sugeruje sam autor – tyleż jest prawdziwe, co fikcyjne. Od strony plastycznej „Dziennik podróżny” to prawdziwy majstersztyk. Nawet jeżeli zdamy sobie sprawę z tego, że wiele zawartych w nim rysunków to zaledwie szkice, nierzadko tworzone – tym razem dosłownie – na kolanie. Zachwycają zwłaszcza grafiki z części marokańskiej, bardzo realistyczne, wykonane z wielką dbałością o szczegóły (detale architektury, strojów czy też portrety ludzi). Bez trudu można w nich dostrzec zalążki tego, co parę lat później pojawiło się na kartach „ Habibi”.
|