Po prostu Heavy Metal: wiosna 2001 [ - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Artur Długosz Każdy kolejny numer „Heavy Metal” to spore wyzwanie. Finansowo niekoniecznie, myślę, że prawie 130 stron komiksu, niekiedy naprawdę wyjątkowego, warte jest 34 złotych, choć co prawda porównanie z ceną „Świat Komiksu” przy jego obecnych 52 stronach nie wypada zachęcająco.
Artur DługoszPo prostu Heavy Metal: wiosna 2001 [ - recenzja]Każdy kolejny numer „Heavy Metal” to spore wyzwanie. Finansowo niekoniecznie, myślę, że prawie 130 stron komiksu, niekiedy naprawdę wyjątkowego, warte jest 34 złotych, choć co prawda porównanie z ceną „Świat Komiksu” przy jego obecnych 52 stronach nie wypada zachęcająco.
A trzeba jeszcze wziąć pod uwagę, że HM jest zasadniczo miesięcznikiem, a nie jak ŚK dwumiesięcznikiem, co jeszcze bardziej może zniechęcić ewentualnego nabywcę. Z drugiej strony nie może być mowy o jakimkolwiek porównywaniu komiksów zamieszczanych w tych tytułach. Wyzwanie, w przypadku HM, polega na zmierzeniu się z prezentowanymi pracami, nieczęsto naprawdę ambitnymi komiksowymi adaptacjami najprzeróżniejszych ludzkich myśli i działań. Specjalny wiosenny numer właśnie do takich numerów należy. Nie sugeruje tego bynajmniej okładka – kolejna ponętna praktycznie naga kobieta – ani widniejący napis „Taboo special”. Trzeba przewrócić okładkę, potem jeszcze spis treści również ozdobiony co bardziej dorosłymi rysunkami… Carpe Diem Pierwsza praca to „Carpe Diem” autorstwa Saverio Tenuta, kolorowa, krótka, czterostronicowa historia, będąca tak naprawdę epitafium autora dla człowieka o imieniu Walter. Ponura, bardzo gotycka w swej kresce i kolorystyce, powiedziałbym nawet, że oniryczna, i, choć same kadry tego nie przekazują bezpośrednio, to narracja wzbogaca je właśnie o ten element. I to jest właśnie piękno tego komiksu. Doskonałe sprzężenie obrazu i słowa, kadrów i dymków, czyniące zeń przykład, że oba te elementy są w komiksie nieodłączne. Zaskakuje zakończenie; jakieś niespokojne przeczucie kiełkuje w czytelniku już wcześniej, w trakcie lektury (co przy znikomej objętości komiksu jest już sztuką samą w sobie), ale dopiero ostatni kadr je definiuje. Bardzo dobry, wyjątkowy komiks w wyjątkowym zastosowaniu. „In the Name of Devil” Maroto to czarno-biała, nieco dłuższa opowieść (10 stron) o ludzkiej ciekawości i zwątpieniu. W roli głównej starzec, mag, w domyśle człek doświadczony, jego pracownia sama świadczy za niego – wszędzie sterty ksiąg, manuskryptów. Ale jest to człowiek również nieszczęśliwy, oto życie przeciekło mu przez palce, a on najwyraźniej nie znalazł odpowiedzi na nurtujące go pytania. In the Name of Devil Gorycz wypełnia każde jego słowo, i nagle, ku jemu własnemu zdumieniu udaje mu się wezwać Szatana, co więcej, jego wiedza, poniekąd nieświadoma, pozwala mu z Szatana uczynić swego niewolnika, zmuszonego do wykonywania żądań maga. Zdawać by się mogło, że od tego punktu historia jest żałośnie przewidywalna i tak też jest, ale kryje się pod płaszczem tej banalnej kontynuacji coś, co czyni z komiksu rzecz wartą przeczytania. Lecz tego zdradzić tutaj już nie mogę. Snail Circus: Water Trzeci komiks numeru „Snail Circus: Water” Hansa urzekł mnie swoim bajkowym warsztatem przy bynajmniej nie zabawnej fabule. To pierwsze wrażenie, już przy pierwszym kadrze – tradycyjnym pojedynku na pistolety. Jeszcze nikt nie pociągnął za cyngle, ale broń już wycelowana, aż chce się dowiedzieć, jakież to wydarzenia doprowadziły bohaterów do tej sytuacji. I autor retrospekcją odsłania przed nami przeszłość. Czytając ten krótki w sumie komiks (8 kolorowych stron), odniosłem wrażenie jakiegoś chaosu panującej tam opisywanej/rysowanej rzeczywistości, chaosu, który odciska na swych mieszkańcach swój bolesny odcisk, czyniąc z nich ludzi (?) dziwnych, nieracjonalnych, przewrażliwionych, a jednocześnie banalanych. Dziwny komiks, dziwnie opowiedziana historia, pozostawiająca jakiś niepokój, chęć rozgryzienia jej sedna. The Spitzner Museum's Wax Woman Kolejna praca to również ośmiostronicowy komiks „The Spitzner Museum’s Wax Woman”, którego autorem jest Andreas – osobnik ten zresztą jest narratorem opowieści. Czerń i biel kadrów dobrze oddaje charakter fabuły, bardzo mrocznej, nieco lovecraftowskiej w swoim nastroju. Komiks fabularnie nieskomplikowany, ale ciekawie przedstawiony: większe partie narracji, całe akapity, nasuwające wrażenie lektury prozy, umieszczone zostały w kadrach niczym, poza treścią, nie różniących się od kadrów z rysunkami, egzystujących obok. Mamy tu do czynienia z wyraźnym wydzieleniem tekstu i obrazu w komiksie, nie ma kadrów, na których oba te środki pojawiałaby się razem, a wkomponowanie tekstu w tradycyjne, zarezerwowane dla rysunku kadry, daje doskonały efekt. Jeszcze raz podkreślający ich komplementarność. I z tego punktu widzenia jest to praca ciekawa. Dalej mamy trzystronicowy short „The Garden of Hesperides” autorstwa Michela L. Petersa. Rzecz nie warta dłuższej uwagi, taki rodzaj komiksowej zapchajdziury… Genesik I docieramy tak oto do twardej science fiction w komiksowym wydaniu. Przyznaję, że ciekawe to doświadczenie mimo, że naukowość fabuły pozostawia wiele do życzenia, to jednak naukowe spekulacje są tu kanwą historii. Autorem komiksu „Genesik” jest Matt Beeguer, on go narysował i przygotował scenariusz, ale sam pomysł pochodzi od kogoś innego, niejakiego Fredi’ego Bucha. Rzecz zaczyna się intrygująco: Fracht kolonizacyjny numer 3888890, Cel misji: Zapewnienie przetrwania gatunku ludzkiego po wyparowaniu planety Ziemia… Dalej mamy nieco napięcia i genetyki, i, mimo że zakończenie może w pierwszej chwili rozśmieszyć, jawiąc się jako banalne i mało odkrywcze, to wydaje mi się jednak, że kryje się w nim bardzo ciekawe spostrzeżenie. Land of No Evil Powieścią graficzną tego numeru HM jest „Land of No Evil” pary Lepage i Sibran. Muszę przyznać, że komiks początkowo mnie nie wciągnął mimo indiańskiej tematyki, do czego mam słabość jeszcze z dzieciństwa. Nawet postać młodej, uroczej i blondwłosej Francuzki, głównej bohaterki opowieści, nie przykuł mojej uwagi wystarczająco od pierwszych kadrów. Przedzierałem się historię raczej z poczucia obowiązku rzetelnego poznania… Oto do wioski Indian południowoamerykańskich przyjeżdża wspomniana bohaterka, tubylcy ignorują ją i dziewczyna w końcu zaczyna wątpić w to, czy w ogóle się tu znajduje, kiedy nagle do wioski przybywa The Karai, bardzo ważny człowiek, jak wszyscy go określają. Wraz z jego przybyciem komiks nabiera barw i pokazuje swoje dobre strony. Bardzo dobre strony, jak się okazuje. The Karai jest zapalnikiem całej opowieści, za jego przywództwem rusza cała wioska, wraz z nią bohaterka, i tak oto wędrujemy za grupą Indian przez zagubione w czasie bezkresy Ameryki Południowej kiedy to cały cywilizowany świat toczy rak II Wojny Światowej. Naprawdę piękna to opowieść, bardzo ludzka, bardzo podstawowa, a jednocześnie subtelna i ulotna, jak poezja. Kończyłem komiks późno w nocy, ale miałem ochotę przeczytać go jeszcze raz. Podsumowując, wiosenny numer HM należy uznać za bardzo dobry.
|