Był jednym z najbardziej kontrowersyjnych artystów tworzących w końcu XIX i pierwszej połowie XX wieku. Pierwsze jego wystawy niemal wywoływały zamieszki. Dzisiaj złodzieje gotowi są ryzykować utratą wolności, aby wejść w posiadanie jego obrazów. O kim mowa? O Norwegu Edvardzie Munchu, bohaterze znakomitego komiksu autorstwa Steffena Kvernelanda.
Historia w obrazkach: Krzyczę wniebogłosy!
[Steffen Kverneland „Munch” - recenzja]
Był jednym z najbardziej kontrowersyjnych artystów tworzących w końcu XIX i pierwszej połowie XX wieku. Pierwsze jego wystawy niemal wywoływały zamieszki. Dzisiaj złodzieje gotowi są ryzykować utratą wolności, aby wejść w posiadanie jego obrazów. O kim mowa? O Norwegu Edvardzie Munchu, bohaterze znakomitego komiksu autorstwa Steffena Kvernelanda.
Steffen Kverneland
‹Munch›
Nieco ponad rok temu Timof opublikował dwuczęściowy (choć w jednym tomie) komiks „
Vincent i Van Gogh” autorstwa od wielu lat mieszkającego we Włoszech serbskiego scenarzysty i rysownika Gradimira Smudji. Ta opowiedziana z dużym przymrużeniem oka – zwłaszcza w odsłonie drugiej – biografia holenderskiego mistrza na marginesie szalonej historii przekazywała całkiem sporą wiedzę na temat życia i twórczości legendarnego malarza. Co docenili i czytelnicy, i krytycy. Być może ten właśnie fakt sprawił, że to samo wydawnictwo kilkanaście miesięcy później zdecydowało się wypuścić na rynek monumentalną powieść graficzną poświęconą innemu mistrzowi sztuk plastycznych – Edvardowi Munchowi. W porównaniu z dziełem Smudji „Munch” jest zrobiony dużo bardziej „po bożemu”, chociaż i w nim nie brakuje elementów humorystycznych. Zmartwić mogą się jedynie wielbiciele kotów, których – w przeciwieństwie do swego serbskiego kolegi po fachu – Steffen Kverneland postanowił nie dopieszczać.
Autor „Muncha” urodził się w 1963 roku w miasteczku (obecnie trzydziestotysięcznym) Haugesund w zachodniej części kraju. Pisze, rysuje i publikuje od dwudziestu lat. Często i chętnie szuka inspiracji w literaturze i sztuce – zarówno norweskiej, jak i światowej. „De knyttede never” (1993) oparte zostało na powieści kryminalnej Øvrego Richtera Frichsa z 1911 roku; „Ikkje” (1997) i „Storytellers” (1998) za podstawę miały twórczość żyjącego współcześnie poety i prozaika Jana Erika Volda; tworząc „Czarnego kota” (2002), Kverneland szukał natchnienia w opowiadaniu Edgara Allana Poego, a „Ein motig maur’” (2006) – w prozie Tarjei Vesaasa (w Polsce znanego głównie dzięki filmowi „Żywot Mateusza” Witolda Leszczyńskiego). Nad „Munchem” pracował siedem lat. Decyzję podjął, o czym zresztą opowiada w komiksie, w grudniu 2005 roku po wizycie – wraz z przyjacielem Larsem Fiske (jak on, rysownikiem i scenarzystą) – na wystawie dzieł twórcy „Krzyku”. Przewidywał wtedy, że zajmie mu to około dwunastu miesięcy. Tymczasem stworzona przezeń powieść graficzna trafiła na półki księgarskie dopiero w roku ubiegłym. I dobrze. Bo – patrząc na efekt końcowy – widać, że nie było warto się spieszyć.
Opowieść o Munchu, rozpisana na niemalże dwieście osiemdziesiąt stron, skonstruowana została na podstawie tekstów z epoki. Za narrację służą bowiem przede wszystkim – z naprawdę niewielkimi wyjątkami – wspomnienia samego malarza (w tym listy pisane przez Muncha do rodziny i przyjaciół) oraz jego bliższych i dalszych znajomych; Kverneland wykorzystał w tym celu również fragmenty książek i opracowań, w których poddano analizie dokonania artystyczne Norwega. W podobny sposób wyekstrahowane zostały także dialogi. Komiks jest więc w niemal tym samym stopniu biografią, co i autobiografią, co jest o tyle korzystne, że pozwala spojrzeć na wiele wydarzeń z życia malarza z dwóch punktów widzenia – subiektywnego i obiektywnego. A wydarzenia te poznajemy na zasadzie Hitchcockowskiej: począwszy od trzęsienia ziemi, którym jest pobyt Muncha w Berlinie na początku lat 90. XX wieku. Kverneland przedstawia genezę wyjazdu młodego jeszcze, bo niespełna trzydziestoletniego artysty, do stolicy cesarskich Niemiec (co stało się za sprawą innego norweskiego twórcy, Adelsteena Normanna), która była wówczas – na równi z Paryżem – głównym ośrodkiem europejskiej cyganerii. Tam, w tym samym czasie co Norweg, znaleźli swoją przystań i August Strindberg, i Stanisław Przybyszewski, i setki innych szukających szczęścia, uznania bądź jedynie pieniędzy młodych i gniewnych pisarzy, malarzy, myślicieli oraz zwyczajnych gorszycieli.
Okres berliński życia Muncha zajmuje w komiksie najwięcej miejsca. I trudno się temu dziwić, ponieważ to właśnie wtedy rodził się w nim artysta z prawdziwego zdarzenia. W Berlinie zaczęła się jego rzeczywista kariera. Tam, w osławionej gospodzie Zum Schwarzen Ferkel (czyli „Pod Czarnym Prosiakiem”) przy skrzyżowaniu ulic Unter den Linden i Wilhelmstraße, podczas spotkań i niekończących się biesiad lub zwykłych popijaw, w których udział brali także inni – mniej lub bardziej wybitni – twórcy epoki, kształtowała się jego skomplikowana osobowość. Znaczona „szorstką” przyjaźnią ze Strindbergiem i nierzadko rywalizacją – również natury erotycznej – z Przybyszewskim, który zresztą był wielkim admiratorem twórczości malarza (i inicjatorem wydania w 1894 roku książki „Das Werk der Edvard Munch: Vier Beiträge”). Całą trójkę połączyła też postać Dagny Juel, pięknej Norweżki, która romansowała z oboma Skandynawami, by ostatecznie na męża wybrać Polaka. Proszę nie odnosić jednak wrażenia, że Kverneland interesują jedynie plotki i skandale. Od czegoś musiał zacząć i całkowicie zrozumiałe wydaje się to, że na otwarcie wybrał najbardziej barwny i pod wieloma względami kontrowersyjny fragment życiorysu swego bohatera.
Najważniejsze, że oprócz tego „Munch” jest również kopalnią wiedzy na temat twórczości artysty. Dzięki komiksowi poznajemy nie tylko najważniejsze jego dzieła (vide „Madonna”, „Na drugi dzień”, „Wampir”, „Chore dziecko”, „Śmierć w pokoju chorego”, „Pocałunek”, „Martwi kochankowie”, „Śmierć artysty”, „Rozpacz” czy wreszcie „Krzyk”), ale także ich genezę, stosowane przez Norwega techniki malarskie, jego filozofię podejścia do sztuki (z nadrzędnym przekonaniem zawartym w wieloznacznych słowach: „Nie maluję tego, co widzę, ale to, co widziałem”), jak i pozostałą część biografii: od upływającego na zmaganiu się z wieloma groźnymi dla życia chorobami niezbyt szczęśliwego dzieciństwa, poprzez decyzję o opuszczeniu murów szkoły technicznej i poświęceniu się malarstwu, aż po śmierć w styczniu 1944 roku. Gwoli ścisłości należy jednak dodać, że Kvernelanda najbardziej interesuje wcześniejszy okres w życiu Muncha, a precyzyjniej – przełom XIX i XX wieków, kiedy artysta cieszył się największą popularnością, a jego nazwisko wyzwalało najskrajniejsze emocje.
W warstwie graficznej komiksu poświęconego malarzowi muszą znaleźć się bezpośrednie odniesienia do jego twórczości. Wspomniany już Gradimir Smudja swoje dzieło okrasił rysunkami utrzymanymi w (post)impresjonistycznej stylistyce Vincenta van Gogha; tą samą drogą poszedł też Kverneland, o czym informuje czytelników już okładka, będąca wariacją na temat „Krzyku” (z karykaturalnym wizerunkiem samego Muncha na pierwszym planie). W podobnej, ekspresjonistycznej tonacji utrzymane jest zresztą całe dzieło, co wymagało od norweskiego – proszę wybaczyć to określenie – komiksiarza ogromnego nakładu pracy i konsekwencji. I jednocześnie tłumaczy, dlaczego premiera „Muncha” nie odbyła się, jak pierwotnie przewidywał sam autor… sześć lat wcześniej. Kverneland stosuje różne techniki malarskie; zmieniają się one w zależności od okresu życia bohatera – ewoluują wraz z nim. Mamy więc do czynienia i ze zwykłymi szkicami piórkiem, i z klasycznymi kadrami komiksowymi, i z całostronicowymi obrazami. Mamy rysunki nawiązujące do malarstwa ekspresjonistycznego, Kvernelandowe „przeróbki” Muncha, w końcu realistyczne obrazki powstałe na podstawie zdjęć z epoki. Niektóre z nich wzruszają i prowadzą do ekscytacji, inne wywołują uśmiech na twarzy, ponieważ autor nie stroni od ironii, a nawet drobnych złośliwości pod adresem swego bohatera. Ale to w niczym nie przeszkadza. Wiadomo przecież, że nie był Edvard Munch postacią pomnikową, lecz człowiekiem z krwi i kości, obdarzonym ogromnym talentem i całą masą ludzkich słabostek.