„Jacuś: Bliskie spotkanie III stopnia”, „Przygody Mikołajka: Kto ukradł listy do Mikołajka?”, „Mars” #3-#4
„Jacuś: Bliskie spotkanie III stopnia”, „Przygody Mikołajka: Kto ukradł listy do Mikołajka?”, „Mars” #3-#4
Wojciech Gołąbowski [90%]
Titeuf,
Cedryk,
Sprytek to mali chłopcy na dużych planszach komiksów humorystycznych. Obcokrajowcy. A oto Jacuś: ich nowy polski konkurent! Co prawda, nie pierwszy – znamy już
Tymka (T. Leśniak, R. Skarżycki), Gwidona (autor: S. Kiełbus)… by wymienić tylko tych najnowszych, rysowanych w miarę realistycznie.
Podobnie, jak wielu swych kolegów, Jacuś zaczął swój ciekawy żywot na łamach pisma niekomiksowego. Jego przygody już od 1999 roku publikowane były w postaci pasków komiksowych w tygodniku „Dominik”. Pismo to jest zasadniczo przeznaczone dla dzieci w wieku 7-12 lat. Pogodny klimat opowieści, żywe kolory, standardowe kadrowanie bez eksperymentów formalnych podkreślają, iż komiks adresowany jest do młodszego czytelnika. Bez obaw jednak mogą Jacusia czytać – i śmiać się razem ze swymi dziećmi – także rodzice.
O ile zakres przygód Jacusia mieści się w standardach wyżej wymienionych konkurentów (szkoła, rodzina, koledzy), o tyle format zebranych w niniejszym, pierwszym z serii albumie historyjek, zbliżony jest do nieco starszego od nich Gastona. Na jednej planszy A4 mieszczą się dwie sześciokadrowe, samodzielne historyjki, okraszone sympatyczną – i za każdym razem inną – buźką młodego bohatera.
Na mapie polskich wydawców albumów komiksowych pojawia się Wydawnictwo Diecezjalne Sandomierz. Oby tego nie pożałowało. Życzymy sukcesów na tym polu działalności edycyjnej; dobrych krajowych komiksów, zwłaszcza tych pogodnie humorystycznych, nigdy dość. W zapowiedziach jest już drugi album przygód Jacusia: „Między nami uczniami"… Czekamy.
I tylko jedna rzecz pozostaje niewiadomą: czy niektóre paski Jacusia zdołały wykreować dość popularne dowcipy, czy raczej zostały jedynie na nich oparte?
Wojciech Gołąbowski [80%]
W cichym, spokojnym świecie Mikołajka potworne COŚ zaczyna napadać na bałwany-kurierów roznoszących dziecięce listy. Bałwany broniące przesyłek są traktowane coraz okrutniej – jednemu straci śnieżną rękę, drugi zostanie przerwany na dwie części… Na szczęście te rany można łatwo naprawić, mniejsze uszczerbki zalepiając, a większe – tocząc nowe śniegowe kule. Ale jak odzyskać dziecięce listy? Używając podstępu! Mikołajek sam przebiera się za bałwana i wyrusza na spacer…
Przepięknie narysowany komiks przeznaczony jest głównie dla młodszych dzieci. Całkowicie niemy (na planszach nie pojawia się ani jedno słowo), odwołuje się do uniwersalnego, europejskiego humoru sytuacyjnego, zupełnie pomijając często nieprzetłumaczalny humor słowny. Mamy więc częstowanie bałwanków gorącym napojem (przerażeni kurierzy odmawiają), próby przekonania włochatego Yeti do jedzenia tortu przy pomocy łyżeczki, układanie się ptaków do snu na gałęzi – pod ciepłą kołderką…
Album ten jest czwartą częścią cyklu, ale zupełnie swobodnie egzystuje w oderwaniu od poprzednich tomów. Jak dotąd każda książeczka stanowi zamkniętą całość, łącząc się luźno z pozostałymi tylko postaciami bohaterów. Tym dzieciom, które nie znają jeszcze przygód sympatycznego białobrodego Mikołajka (świętego? powiedzmy: świeckiego… w dodatku krasnoludka), rodzice bez obaw mogą sprezentować album niniejszy. Na początek.
Sebastian Chosiński [30%] [40%]
Pomimo bardzo groźnie brzmiącego tytułu, „Mars” nie jest mangą, która przyprawiałaby nas o szybsze bicie serca albo mroziła krew w żyłach. Zaliczana jest bowiem do gatunku „lady’s comics”, w którym – jak przekonuje nas wydawca – zaczytują się japońskie nastolatki i młode kobiety. W to zresztą jestem w stanie uwierzyć, albowiem „Mars” to typowa historia rozgrywająca się w środowisku uczniów szkół średnich. I ich głównie powinna zainteresować.
Dwa kolejne tomy mangi „Mars” różnią się znacznie tematyką, aczkolwiek przez cały przedstawiają perypetie tych samych bohaterów. Na pierwszy plan wysuwa się dość niecodzienna parka. Ona to Kira Asou – spokojna dziewczyna, w typie szkolnych „kujonek”, zafascynowana malarstwem i marząca o studiach w akademii plastycznej. On: Rei Kashino, zdaje się być jej całkowitym przeciwieństwem – w szkole idzie mu raczej kiepsko, bowiem cały wolny czas, zamiast na nauce, spędza na jeździe na motocyklu. Nie bez powodu: w przyszłości pragnie zostać w rajdowcem i może mu się to nawet udać, ponieważ przejawia w tej dziedzinie nieprzeciętny talent. Ma poza tym jeszcze jedną niezaprzeczalną zaletę: jest zabójczo przystojny. Rei to typ wysokiego i smukłego blond cherubinka o niezwykle przenikliwym spojrzeniu. Oprzeć się takiemu trudno, a na pewno nie potrafi tego zwykła „szara myszka” jaką jest Kira. Rei skrywa w sobie jednak ponurą tajemnicę. Miał kiedyś brata bliźniaka, który popełnił samobójstwo na jego oczach – skacząc z dachu szkoły. To traumatyczne wydarzenie odcisnęło ogromne piętno na psychice Rei. Tym bardziej, że choć od tamtego wydarzenia minęły dwa lata, nie sposób jeszcze – na podstawie informacji przekazanych nam przez Soryo – jasno i wyraźnie przedstawić powodów, jakie pchnęły jego brata do tak desperackiego czynu.
Przeszłość młodego pięknisia ważna jest o tyle, że przekłada się bezpośrednio na jego związek z Kirą. Mówiąc konkretniej: non stop rodzi problemy. Najwięcej przeszkód los stawia na drodze młodych kochanków w tomie czwartym: nagle objawia się dawna miłość Rei, jeszcze z czasów gimnazjum – Shiori, która trafiwszy na jego ślad, robi wszystko, aby odbić go Kirze. Pojawienie się Shiori przywołuje również wspomnienie o bracie, a to dodatkowo wpędza głównego bohatera w depresję. Fabuła nie jest może zbyt wymyślna, ale przekonywująca. Potrafi nawet wciągnąć, mimo że momentami robi się mdło od lukru, zwłaszcza wtedy, gdy w kolejnych kadrach podziwiać możemy miłosne zwierzenia Rei i Kiry.
Jednak mimo wszystko tom ten wypada znacznie lepiej od poprzedniego – w którym przez ponad połowę zeszytu śledziliśmy wyczyny Rei na torze motocyklowym. Nie dość, że historyjka jest wyjątkowo nudna i aż do bólu przewidywalna, to na dodatek nie potrafiłaby wciągnąć nawet najbardziej zagorzałych fanów rajdów. Dlaczego? Bo przy takiej grafice, jaką prezentuje pani Soryo, nie sposób nawet podziwiać… motorów.
Tym samym doszliśmy do największego mankamentu tego komiksu. Trudno bowiem nawet stwierdzić, że autorka rysuje – ona co najwyżej szkicuje. Kadry sprawiają wrażenie niedopracowanych, wykonanych w pośpiechu, niemal na przysłowiowym „kolanie”. Na pierwszym planie niezmiennie są ludzie, dalszych planów nie ma wcale. Tła, krajobrazów, architektury również nie uświadczymy. Taki sposób rysowania i kadrowania jest zresztą bardzo męczący dla czytelnika. Nie dość, że nie ma nic wspólnego z prawdziwym artyzmem, to nawet trudno uznać go za uczciwe rzemiosło. Przeczytać można, choć pozostanie spory żal; poparty świadomością, że autorka całkowicie zaprzepaściła potencjał, jaki mimo wszystko znajduje się w wymyślonej przez nią historii – zwłaszcza tej z tomu czwartego. Oby bóg wojny nie zemścił się na niej za szarganie dobrego imienia.