Jeżeli ktoś chciałby przekonać się, jak wyglądały początki giganta współczesnego komiksu europejskiego, powinien koniecznie sięgnąć po pierwszy tom „Bernarda Prince’a”. To właśnie dzięki tej serii Hermann rozpoczął współpracę z Gregiem oraz dał się poznać jako niezwykle utalentowany rysownik. Za sięgnięciem po ten komiks przemawiają jednak nie tylko względy historyczne. Mamy tu bowiem kawał naprawdę dobrej, klasycznej i okraszonej slapstickowym humorem przygody. Miłośnicy gatunku nie będą zawiedzeni.
Ahoj, przygodo!
[Greg, Hermann Huppen „Bernard Prince #1 (wyd. zbiorcze)” - recenzja]
Jeżeli ktoś chciałby przekonać się, jak wyglądały początki giganta współczesnego komiksu europejskiego, powinien koniecznie sięgnąć po pierwszy tom „Bernarda Prince’a”. To właśnie dzięki tej serii Hermann rozpoczął współpracę z Gregiem oraz dał się poznać jako niezwykle utalentowany rysownik. Za sięgnięciem po ten komiks przemawiają jednak nie tylko względy historyczne. Mamy tu bowiem kawał naprawdę dobrej, klasycznej i okraszonej slapstickowym humorem przygody. Miłośnicy gatunku nie będą zawiedzeni.
Greg, Hermann Huppen
‹Bernard Prince #1 (wyd. zbiorcze)›
Opasły album otwiera tekst zawierający opis początków współpracy autorów, doskonale znanych polskiemu czytelnikowi z wydawanej na naszym rynku westernowej serii „Comanche”. Dowiadujemy się z niego, w jaki sposób uznany już scenarzysta odkrył i rozpoczął współpracę z obiecującym młodym rysownikiem oraz w jakich okolicznościach narodził się Bernard Prince – nieustraszony i rzecz jasna szlachetny kapitan jachtu Kormoran, mający za sobą krótką, acz brzemienną w skutkach, pracę w Interpolu. Tekst zilustrowany został zdjęciami przedstawiającymi pracowników magazynu „Tintin” (jest nawet sam Hergé), grafikami Hermanna oraz okładkami komiksów z Bernardem Prince’em w roli głównej. Warto odnotować, że możemy tu podziwiać okładki kolejnych numerów magazynu „Tintin”, w których pierwotnie ukazywały się przygody marynarza i jego kompanów, a także okładki wydań albumowych – zarówno te z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, jak i późniejsze przygotowane przez Hermanna specjalnie na potrzeby reedycji przygód Bernarda Prince’a. Te ostatnie, tak jak okładka polskiego wydania zbiorczego, powstały oczywiście w stosowanej dziś przez autora technice koloru bezpośredniego.
W pierwszy tomie wydania zbiorczego dostajemy nie pięć, jak mógłby sugerować podział komiksu, ale siedem opowieści o dzielnym kapitanie Kormorana. Choć – odnotujmy dla porządku – po tym, jak każda z nich ukazała się na kartach magazynu „Tintin”, zostały one faktycznie opublikowane w pięciu osobnych albumach i kolejne rozdziały wydania zbiorczego stanowią odwzorowanie tego układu. W pierwszym rozdziale, zatytułowanym „Generał Szatan”, znalazły się dwie krótsze, dwudziestokilkuplanszowe opowieści – „Piraci z Lokangi” oraz tytułowy „Generał Szatan”. To otwarcie jest o tyle istotne, że po raz pierwszy poznajemy tu złoczyńców, którzy pojawiają się jeszcze w dwóch kolejnych opowieściach. W historii „Grzmot nad Coronado” na drodze Bernarda ponownie staje Kurt Bronzen, natomiast w historii „Granica piekła” za doznane upokorzenia próbuje zemścić się nie kto inny, jak złowieszczy generał Szatan. „Przygoda na Manhattanie” stanowi hołd dla klasycznych opowieści gangsterskich, a jednocześnie jest okazją dla scenarzysty do odwołania się do policyjnej przeszłości Prince’a. W tym rozdziale znalazła się jeszcze jedna, krótka historyjka o nieco moralizatorskiej wymowie, zatytułowana „Pasażerka”. Album zamyka, najlepsza chyba w tym zestawie „Oaza w ogniu”.
Te pierwsze historie, w liczącej w sumie osiemnaście albumów serii, stwarzają przede wszystkim okazję do zapoznania się z głównymi postaciami. Najważniejszy jest oczywiście sam Bernard – odważny i szlachetny kapitan niepozornego jachtu Kormoran zajmuje się świadczeniem usług transportowych sprowadzających na niego zazwyczaj mniej lub bardziej poważne kłopoty. Na pokładzie Kormorana towarzyszy mu kilkunastoletni – sądząc po wzroście i zachowaniu – Hindus o imieniu Djinn. Bardzo szybko – bo już na początkowych planszach pierwszej historii – do tej dwójki dołącza rubaszny Barney Jordan, zapewniając jednocześnie odpowiedni poziom zakropionego nieco alkoholem poczucia humoru (podczas lektury trudno uciec od skojarzeń ze słynnym towarzyszem Tintina – kapitanem Baryłką). Trójka bohaterów przeżywa kolejne szalone przygody, które za każdym razem rozpoczynają się dość niepozornie. I choć czasami mogą wydawać się zupełnie nieprawdopodobne, jak na przykład zainicjowana przez Bernarda, zadziwiająco skuteczna jednorazowa akcja niecodziennej siatki gangstersko-policyjnej na Manhattanie, mają one w sobie coś niezwykle urzekającego. Nawet jeśli dają w nich o sobie znać jakieś naiwności, czy niekonsekwencje, to bardzo szybko schodzą one na drugi plan za sprawą dynamicznej i nastawionej na czystą przygodę narracji. Autorzy ewidentnie postawili sobie jeden prosty cel – dostarczenie czytelnikowi odpowiedniej porcji przygód, umożliwiających oderwanie się od codziennych trosk. Nie ma tu żadnego filozofowania, ani ukrytych przesłań, lecz chodzi o bezpretensjonalną i dającą masę satysfakcji przygodę. I ten cel udało się zrealizować.
Przy okazji scenarzysta pozwolił także poszaleć rysownikowi. Choć może należałoby raczej powiedzieć, że umieszczając akcje kolejnych opowieści w zróżnicowanych lokacjach, rzucił po prostu młodego artystę na głęboką wodę. Mamy tu zatem niebezpieczną dżunglę („Piraci z Lokangi”, „Granica piekła”), skaliste wzgórza („Kapitan Szatan”), południowoamerykańskie plantacje i puebla („Grzmot nad Coronado”) wielką metropolię („Przygoda na Mahattanie”), czy wreszcie niebezpieczną pustynię („Oaza w ogniu”). Trzeba jednak przyznać, że stawiający wówczas dopiero pierwsze kroki w przemyśle komiksowym Hermann, sprostał temu wyzwaniu i stworzył interesujące kreacje. Komiks jest interesujący również ze względu na możliwość prześledzenia ewolucji jego stylu. Wystarczy porównać pierwsze plansze „Piratów z Lokangi” (1967) z rysunkami z „Oazy w ogniu” (1972), by dostrzec kolosalną różnicę. Wyraźnie widać, jak ogromny postęp uczynił rysownik pracując nad przygodami dzielnego kapitana. Kreska stopniowo staje się coraz pewniejsza i zdecydowana, a jednocześnie subtelna i szczegółowa. Z każdym kolejnym albumem postacie zyskują na elastyczności oraz anatomicznej poprawności a tła wzbogacają się o kolejne, dokładane z coraz większą swobodą detale. Hermann odważnie eksperymentuje również z sekwencjami, w których bohaterowie muszą radzić sobie z ekstremalnymi żywiołami natury. Szczególnie spektakularne są pod tym względem zmagania z rojem komarów („Granica piekła”), czy próba przetrwania gwałtownej burzy piaskowej („Oaza w ogniu”). Co więcej, Hermann raz po raz udowadnia, że jednakowo dobrze radzi sobie zarówno przedstawiając przygody rozgrywające się łonie nieprzyjaznej zazwyczaj natury, jak i w centrum cywilizacji („Przygoda na Manhattanie”).
Podsumowując należy stwierdzić, że pierwszy tom zbiorczego wydania przygód Bernarda Prince’a to pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów Hermanna oraz nieco sentymentalnych wielbicieli starych komiksów. Miłośnicy klasycznych opowieści obrazkowych, których początki lokują się na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych (np. „Velerian”, „Storm”, Bruce J. Hawker”), bez wątpienia znajdą w tym albumie to, co lubią najbardziej. Podczas lektury można odnieść wrażenie, że twórcy byli pod dużym wpływem przygód Tintina. Wprawdzie graficznie komiks jest oczywiście znacznie bardziej realistyczny, ale duch opowieści jest ten sam. Slapstickowe gagi, chwackie teksty, zabawne choć trącące chwilami myszką dialogi oraz nieoczekiwane zwroty akcji zapewne ucieszą miłośników gatunku. Wprawdzie fabuły poszczególnych opowieści są proste a chwilami nawet nieco infantylne, ale lektura komiksu dostarcza mnóstwo autentycznej frajdy. Znakiem firmowym „Bernarda Prince’a” jest bowiem przede wszystkim bezpretensjonalna rozrywka i niezwykła przygoda. Nie pozostaje zatem nic innego, jak wyruszyć jej na spotkanie!
Taka drobnostka: "Oaza w ogniu" powstała w roku 1969, nie 1972.