Drugi tom sześcioksięgu „Sherlock Holmes Society” francuski scenarzysta Sylvain Cordurié oddał w ręce kolejnego rysownika – Eduarda Torrentsa – z którym wcześniej nie miał okazji współpracować. Decyzja ponownie okazała się trafiona, ponieważ Katalończyk idealnie poradził sobie ze zilustrowaniem tej kryminalnej opowieści z elementami grozy i horroru.
Hodowla Zła w centrum Londynu
[Stéphane Bervas, Sylvain Cordurié „Sherlock Holmes Society #2: Czarne są ich dusze” - recenzja]
Drugi tom sześcioksięgu „Sherlock Holmes Society” francuski scenarzysta Sylvain Cordurié oddał w ręce kolejnego rysownika – Eduarda Torrentsa – z którym wcześniej nie miał okazji współpracować. Decyzja ponownie okazała się trafiona, ponieważ Katalończyk idealnie poradził sobie ze zilustrowaniem tej kryminalnej opowieści z elementami grozy i horroru.
Stéphane Bervas, Sylvain Cordurié
‹Sherlock Holmes Society #2: Czarne są ich dusze›
Cykl komiksowych horrorów Sylvaina Cordurié, których bohaterem jest detektyw wszech czasów Sherlock Holmes, wciąż trzyma wysoki poziom, co może zaskakiwać o tyle, że praktycznie przy okazji każdej kolejnej odsłonie serii – z dylogii na dylogię, a teraz z tomu na tom – za rysunki odpowiada nowy grafik. Tym razem jest to pochodzący z Katalonii Eduard Torrents (rocznik 1976), którego doświadczenie w branży nie powala na kolana. Ale też nie możemy powiedzieć, że mamy do czynienia z żółtodziobem. Torrents specjalizuje się w tematyce historycznej. Zadebiutował w 2011 roku opowieścią, której akcja rozgrywa się na Majorce w XII wieku, „Ramon Llull” (sam też wymyślił jej fabułę). Co ciekawe, chociaż przez następnych lat nie doczekaliśmy się kontynuacji, cykl wciąż ma status „seria niezakończona”. Dwa lata później – do spółki z belgijskim scenarzystą Denisem Lapière – stworzył dwuczęściowy „Konwój”, którego akcja zaczyna się w połowie lat 70. ubiegłego wieku, ale w retrospekcjach cofa się do czasów wojny domowej w Hiszpanii.
I tak naprawdę tylko te dwie prace wystarczyły oficynie Soleil, aby powierzyć Torrentsowi narysowanie albumu „Czarne są ich dusze”, czyli drugiego odcinka „Sherlock Holmes Society”. Trochę więc ryzykowali, ale, jak się okazało, to ryzyko opłaciło się. O czym zresztą będzie jeszcze mowa. Teraz jednak cofnijmy się w czasie, aby przypomnieć pokrótce, o co w tym cyklu chodzi. W
poprzednim tomie na wezwanie swego brata Mycrofta, aktualnie wysokiego urzędnika w brytyjskim Ministerstwie Wojny, Sherlock udał się do położonego w Irlandii Północnej miasteczka Keelodge, aby zbadać dramatyczne zdarzenia, jakie dotknęły jego bogu ducha winnych mieszkańców. To, co zobaczył na własne oczy, przeraziło go do tego stopnia, że po powrocie do Londynu, mimo absolutnego zakazu ze strony władz, postanowił nie odpuszczać tej sprawy i wyjaśnić ją do samego końca. Nawet ryzykując życiem! Był to winien nie tylko kilkuset mieszkańcom Keelodge, ale również swemu najbliższemu kompanowi, doktorowi Watsonowi, który stracił tam swą dawną bliską przyjaciółkę, doktor Rebekkę Jones.
Dzięki kilku dodatkowym informacjom Holmes łapie trop – zyskuje punkt zaczepienia, aby móc poprowadzić dalsze śledztwo. Docierając do nowych informacji, zdobywa w końcu nazwisko i, co najważniejsze, adres człowieka, który może stać za tragedią, jaka rozegrała się w Irlandii. To niejaki Stern, mający swoje laboratorium zaledwie pół godziny drogi piechotą od Baker Street. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że wizyta nie przyniesie żadnych efektów – pracownia jest bowiem doszczętnie zniszczona, a po jej właścicielu nie ma śladu. Tak przynajmniej uznałby każdy funkcjonariusz Scotland Yardu, ale przecież Holmes widzi i czuje więcej. Także ludzi, którzy ukrywają się przed oczyma innych. Dopada więc dzięki swej przebiegłości i sile fizycznej Sterna, który – mimo mało sympatycznej powierzchności (spójrzcie tylko na okładkę!) – w rzeczywistości okazuje się nie zbrodniarzem, lecz ofiarą. I, jakby tych zaskoczeń było mało, człowiekiem znanym w Londynie pod całkiem innym nazwiskiem.
Dla Holmesa istotne jest jeszcze jedno – Stern to zaledwie pierwsze ogniwo długiego łańcucha, na końcu którego znajduje się prawdziwy sprawca nieszczęścia w Keelodge. Mając nitkę, detektyw wkracza teraz na długą i żmudną drogę mającą zaprowadzić go do kłębka. Pomocą służy mu zaś niedawny wróg, a na głównego przeciwnika wyrasta… rodzony brat. Mycroft musi bowiem przede wszystkim dbać o dobre imię Zjednoczonego Królestwa, dlatego tak bardzo boi się, że niekontrolowane przez ministerstwo śledztwo Sherlocka może wyciągnąć na powierzchnię wiedzę, którą władze wolałyby w najgorszym wypadku zamieść pod dywan, a w najlepszym – ukryć bardzo głęboko, w niedostępnym dla nikogo miejscu. Wymyślając fabułę drugiego tomu cyklu, Sylvain Cordurié nawiązał, co oczywiste, do klasycznych opowiadań Arthura Conana Doyle’a o legendarnym detektywie, jak chociażby „Skandal w Bohemii” (to jedno z kilku tłumaczeń tytułu, pod jakim znany jest ten tekst). Ale poszedł jeszcze dalej, przywołując wątki innego legendarnego opowiadania grozy z końca XIX wieku – „Doktor Jekyll i pan Hyde” (1886) Roberta Louisa Stevensona.
W postmodernistycznym podejściu scenarzysty do intrygi, jakie widoczne jest począwszy od otwierającej serię dylogii „
Wampiry Londynu” (2010), nie ma nic złego. Przeciwnie! Dzięki temu historia zostaje jeszcze bardziej „zakotwiczona” w epoce, a czytelnik otrzymuje w cenie dodatkową łamigłówkę intelektualną. Poszukiwaniu wykorzystanych przez Francuza wątków obecnych w klasyce literatury XIX i początków XX wieków towarzyszy bowiem także radość wynikająca z ich twórczego rozwinięcia. A teraz wróćmy jeszcze, choć na chwilę, do Eduarda Torrentsa. Katalończyk, zdając sobie sprawę, że jest tylko trybikiem w machinie – jednym z sześciu rysowników – nie miał zamiaru dokonywać rewolucji; wolał wbić się w konwencję, jaką w „
Sprawie w Keelodge” zaproponował jego poprzednik, czyli Stéphane Bervas. Zdecydował się więc na realistyczne grafiki, skupiające się zarówno na oddaniu szczegółów postaci, jak i tła (vide londyńskie ulice, wnętrza domów, pałaców i przestępczych nor), a zrobił to z nadzwyczaj godnym pochwały pietyzmem. Nie zapominając przy tym o spowiciu wszystkiego w przyprawiającym o ciarki mroku.
Przyznam się bez bicia: już nie mogę doczekać się kolejnego tomu – „In nomie Dei”.