Mikropowieść Macieja Z. Bordowicza „Jeździec na ogniu” kończy przygodę warszawskiego pisarza (i reżysera teatralno-telewizyjnego) z literaturą kryminalno-milicyjną. Więcej już do postaci kapitana MO Jerzego Oleckiego i wspomagającego go przy niektórych śledztwach prozaika Mariana Kubisza nie powrócił. Widać miał w sobie tyle przyzwoitości, by już nie gloryfikować milicji po wprowadzeniu stanu wojennego.
Milicjant na urlopie wcale nie odpoczywa
[Maciej Z. Bordowicz „Jeździec na ogniu” - recenzja]
Mikropowieść Macieja Z. Bordowicza „Jeździec na ogniu” kończy przygodę warszawskiego pisarza (i reżysera teatralno-telewizyjnego) z literaturą kryminalno-milicyjną. Więcej już do postaci kapitana MO Jerzego Oleckiego i wspomagającego go przy niektórych śledztwach prozaika Mariana Kubisza nie powrócił. Widać miał w sobie tyle przyzwoitości, by już nie gloryfikować milicji po wprowadzeniu stanu wojennego.
Maciej Z. Bordowicz
‹Jeździec na ogniu›
Swoją przygodę z kryminałami milicyjnymi Maciej Z.(enon) Bordowicz (1941-2009) zakończył na początku lat 80. ubiegłego wieku w momencie, kiedy zaczął załapywać, o co naprawdę w tym gatunku chodzi. Wtedy właśnie ukazała się jego piąta, a trzecia stricte milicyjna, pozycja w serii Iskier „Ewa wzywa 07…”, czyli „Jeździec na ogniu”. Dwie wcześniejsze, w których zaistnieli ci sami bohaterowie, czyli kapitan Jerzy Olecki i pisarz Marian Kubisz, to „
Fikcja” (1973) oraz „
Off side” (1978). Ta pierwsza była kiepściutka, druga niosła już ze sobą konkretniejszą fabułę i przede wszystkim kryła haczyk, który sprawiał, że czytelnik bez większego znużenia doczytywał tę mikropowieść do końca (aczkolwiek nie obyło się bez wpadek).
Bordowicz-prozaik znacznie lepiej wypadał w tych tekstach, które powstawały jako oryginalne, a nie były – jak „
Toccata” (1972) czy „
Handlarze jabłek” (1974) – zbeletryzowanymi wersjami przedstawień telewizyjnych. To jest główne źródło (ograniczonego) sukcesu „Off side” i „Jeźdźca na ogniu” (1981). Ten ostatni wprawdzie doczekał się ekranizacji filmowej, lecz tym razem kolejność powstawania była odwrotna: najpierw mikropowieść, dopiero później scenariusz, na podstawie którego Jerzy Matula nakręcił trzeci odcinek krótkiego serialu kryminalnego „Zdaniem obrony” (jego premiera miała miejsce na początku grudnia 1986 roku, czyli dobry rok po realizacji).
Drukowana wersja „Jeźdźca…” miała niebotyczny, jak na dzisiejsze czasy, nakład – 150 tysięcy egzemplarzy. Robi wrażenie, prawda? I to w czasach, kiedy rodzima poligrafia przeżywała permanentny kryzys i brakowało papieru. Ale na książeczkę chwalącą Milicję Obywatelską wszystko musiało się znaleźć – i papier (to nic, że podły), i farba drukarska. Kto na krótko przed wprowadzeniem stanu wojennego w Polsce przeczytał mikropowieść Bordowicza, a pięć lat później oglądnął film – miał prawo być zdziwiony. Scenarzysta dopasował bowiem fabułę do uniwersum całego serialu. Dlatego też zamiast kapitana Oleckiego na ekranie widzimy – granego przez Emila Karewicza – mecenasa Stanisława Sokora; pisarz Marian Kubisz został natomiast przechrzczony na Kazimierza Kubickiego (dobrze chociaż, że nie zmieniono mu profesji). Takich zmian było zresztą więcej, ale to nie o filmowej wersji „Jeźdźca na ogniu” jest dzisiaj mowa…
Akcja zaczyna się od niezbyt przyjemnej konstatacji oficera MO, że się starzeje. Kondycja już nie ta co wcześniej, przybywa mu też kilogramów, przepracowanie i stres odmalowują się na twarzy. Nic dziwnego, że kiedy przychodzi moment, w którym kapitan Jerzy Olecki może wreszcie udać się na zasłużony urlop – funkcjonariusz robi to z wielką przyjemnością. Jak na peerelowskiego patriotę przystało, nie wyjeżdża ani nad Balaton, ani do Złotych Piasków, lecz do niewielkiej wsi gdzieś na Mazurach (w każdym razie na północ od Warszawy), gdzie często wypoczywał w czasach studenckich w towarzystwie „Mańka” Kubisza. Kiedy jednak dociera do Pasieki (to nazwa wsi), oczom nie może uwierzyć. I nie tylko dlatego, że po drodze spotyka pędzącego swoją ładą w to samo miejsce przyjaciela-pisarza. Chodzi o wyrosły w sąsiedztwie starej leśniczówki nowoczesny pensjonat i stojącą na parkingu galerię zachodnich samochodów.
Jak się okazuje, leśniczyna, chłopka Eugenia Nogiunowa postanowiła skorzystać z faktu, że w sąsiednim Zagórzu istnieje znana za granicą stadnina koni, do której każdego roku przyjeżdża na wypoczynek mnóstwo dewizowych turystów. By zapewnić im dach nad głową, postawiła pensjonat. Nie na to wprawdzie liczył Olecki, ale trudno – zostaje. Zwłaszcza że kilka kilometrów przed Pasieką doszło do niecodziennego zdarzenia z udziałem Kubisza. Niewiele brakowało, aby przyjaciel milicjanta wylądował na drzewie. I nie chodziło tylko o to, że jechał zbyt szybko, ale że nadział się na własnej roboty kolec (Bordowicz nazywa go „jeżykiem”), który rozharatał oponę w samochodzie. Milicyjny zmysł kapitana z miejsca wyczuł zagrożenie. W czym dodatkowo utwierdziła go dziwna mina pasażera, którego zabrał po drodze, a którym okazał się stajenny z Zagórzy – stary i zapijaczony Wincenty Bodaryk.
A to dopiero początek niecodziennych zdarzeń. W czasie kolacji, gdy Maniek i Jurek zajmują miejsca przy stoliku pod oknem, ktoś strzela w ich kierunku od strony lasu. Gdy Olecki wybiega na zewnątrz, słyszy oddalający się tętent koni. Zamachowiec ucieka. Czy to ich chciano zabić? A może siedzącego zwykle w tym miejscu warszawskiego mecenasa Konstantego Dobruszka, który zwykł do pensjonatu Nogiunowej przywozić swoich dużo młodszych „siostrzeńców” (tak przynajmniej nazywano młodych towarzyszy prawnika). Mogłoby się wydawać, że Bordowicz postanowił wtrącić do historii kryminalnej śmiały wątek obyczajowy, aby oswoić czytelników z tematem homoseksualizmu. Nic z tych rzeczy. Gdy tylko pojawia się sugestia co do orientacji mecenasa Dobruszka, od razu pada teza o „zemście pedałów” z mało sympatycznym dopiskiem: „pies im buzie lizał”. Czterdzieści lat później takie słowa wyjątkowo zgrzytają. I nawet nie chodzi o kwestię poprawności politycznej. Są po prostu chamskie.
Próba postrzelenia gości pensjonatu to kolejne, ale wcale nie ostatnie dramatyczne zdarzenie, do jakiego dochodzi w okolicach Pasieki i Zagórza. W nocy ma miejsce pożar w stadninie, a nieopodal na drodze rozbija się wóz na francuskich rejestracjach. W obu przypadkach giną ludzie. Z województwa przyjeżdżają milicyjne posiłki, a wśród nich porucznik Jan Dobryń, stary przyjaciel kapitana Oleckiego. Choć może określenie „przyjaciel” nie do końca oddaje ich relacje z czasów szkoły oficerskiej, była to bowiem klasyczna „szorstka przyjaźń”. W każdym razie teraz muszą współpracować ze sobą, aby wyjaśnić wszystkie zadziwiające zbiegi okoliczności. „Jeździec na ogniu” jest tekstem nierównym. Intrygujące zawiązanie akcji i obiecujące jej rozwinięcie nie przynosi, niestety, smakowitego owocu w postaci wystrzałowego zakończenia. Przeciwnie! Bordowicz spartolił finał, zupełnie niepotrzebnie wiążąc go z wydarzeniami sprzed kilkudziesięciu lat (podobnie uczynił zresztą w mikropowieści „
Off side”, tyle że tam ten zabieg się obronił). Końcówka sprawia wrażenie mocno chaotycznej, jakby spanikowany pisarz na siłę szukał sensownego powiązania wszystkich wątków.