Wielki ranking płyt SlayeraPiotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek WalewskiWielki ranking płyt SlayeraJ.W.: Debiut Slayera to szczeniacki, napędzany testosteronem i naiwnością thrash metal. Teksty i muzyka to taki Venom na sterydach. Dziś brzmi to przeciętnie, ale słuchając tych utworów trzeba starać wyobrazić sobie, jakie wrażenie musiało robić to początkiem lat 80. Wcześniej coś takiego zagrali Brytyjczycy ze wspomnianego Venom i Metallica na „Kill’Em All”. Slayer jednak odróżniał się od obu zespołów tym, że wyraźnie pchał swoją twórczość w ekstremalne rejony, w czym osiągnął szczyt na trzecim albumie. Pi: Ja tam wolę „Ride the Lightning” niż „Kill′Em All” i tak samo wolę „Hell Awaits” niż „Show No Mercy”. Przeszkadza mi ta surówka brzmieniowa, która nawet w latach 80. musiała razić słuchaczy. No i Araya z chłopięcym głosem… Aczkolwiek, biorąc pod uwagę pozycję albumu na naszej liście, wnioskuję, że jestem w mniejszości. J.W.: Cóż, fani thrashu mają sentyment do debiutów. BTW ja też wolę „Ride…” od „Kill…”, choć z „Hell Awaits” już bym się nie zgodził. Wolę szczerych szczeniaków, niż gówniarzy próbujących komponować ambitniej niż są w stanie. Pi: Ależ to był powrót! Nie tylko za sprawą tego, że syn marnotrawny Dave Lombardo usiadł ponownie za perkusją. Mam na myśli wściekłość i brud. Taki cios Slayer ostatni raz zadał na „Reign in Blood”. Jest szybko, bez zbędnego kombinowania i oczywiście kontrowersyjnie („Jihad”). Jak za najlepszych czasów. Nie znam fana Slayera, któremu by się ta płyta nie podobała. J.W.: No tak, to taka kwintesencja Slayera. Każdemu po trochę coś fajnego. Cynizm i granie pod publiczkę? Nawet jeśli tak było, co z tego, jeżeli tworzy się takie albumy! Pi: Właśnie nie cynizm, tylko takie były czasy, że o wielu rzeczach chciało się krzyczeć. Zwłaszcza w USA, gdzie motorem napędowym buntowniczej twórczości była prezydentura George′a W. Busha. I właśnie dlatego „Christ Illusion” jest o niebo lepszy od „World Painted Blood”, bo zrodził się z autentycznego gniewu. J.W.: A może panowie przekroczyli 40-tkę i po prostu zrobili się sentymentalni? Pi: Kontynuacja rozbudowywania stylu zespołu, jaką zespół podjął na „South of Heaven”. Bez wątpienia równie udana, choć już nie tak porażająca swoją świeżością. Niemniej mamy tu do czynienia z absolutną klasyką, której nie wypada krytykować. J.W.: Wypada, wypada. Wiem, że to klasyka, ale też taki krok wstecz. Na „Reign…” Slayer przekroczył wszelkie granice. Na „South…” pokazał, że chce grać wolniej, inteligentniej i monumentalnie. „Season…” to zaś pierwszy kompromis w dziejach tej kapeli. Każdy dostał tu coś fajnego – i fani thrash, ale też zwolennicy klasycznego metalu. To jednak taki thrash metal środka. Można było jednak grać odważniej. (Tak, wiem, że w tym okresie niektórzy nagrywali „Nothing Else Matters”, ale to jednak Slayer!) Pi: Mówisz tak, jakby był to album, który przez przypadek znalazł się w pierwszej trójce naszego zestawienia, tymczasem już za sam utwór tytułowy należy mu się szacunek. Szkoda, że w późniejszych latach Slayer porzucił eksperymenty z dłuższą formą (jak na siebie, czyli około 6 minut). J.W.: Dłuższe formy – popieram. Zresztą nagranie tytułowe można by przearanżować na orkiestrę symfoniczną! Mój problem z tym albumem polega na tym, że stoi takim rozkrokiem pomiędzy dwiema poprzedniczkami. Można było śmielej i odważniej. Na tym etapie kariery mogli już sobie na to pozwolić. Pi: Na „Diabolus in Musica” poszli „śmielej i odważniej” (a to tylko dwa albumy później) i proszę, kilka oczek niżej w rankingu. J.W.: Właściwie żałuję, że ten album nie trafił na pierwsze miejsce. To na „South…” Slayer zaczął grać dojrzalej, uwypuklił swoje inspiracje Black Sabbath i pokazał fanom, że nie pozwoli sobie na zamknięcie w stylistycznej klatce „Reign In Blood”. Pi: W tej kwestii w zasadzie się zgadzamy. Też miałem nadzieję, że w naszym redakcyjnym głosowaniu „South of Heaven” znajdzie się na pierwszym miejscu i naprawdę niewiele brakowało by tak się stało. Ten album to cudowny przykład jak zmodyfikować swoje brzmienie i jednocześnie nie stracić nic z wyrobionego uprzednio stylu. Pi: A oto i zwycięzca. Najlepszy album Slayera. Czy na pewno? Jak już wspomnieliśmy, pod względem artystycznym chyba jednak przebija go „South of Heaven”. Przeważyła jednak legenda „Reign in Blood” i fakt, że to właśnie ten album można uznać za najbardziej inspirujący dla wszystkich naśladowców, a patrząc szerzej, dał podwaliny pod najbardziej ekstremalne odmiany metalu. J.W.: No właśnie, z tym krążkiem jest trochę tak, że jest wokół niego pewien mit. To taki album, którego nie wypada nie lubić. To ikona thrashu, ale sam wolę późniejsze dokonania Slayera. W 1986 r. panowie trochę zapomnieli, że muzyka to nie tylko tempo, ale też pauzy i wolniejsze, przestrzenniejsze momenty. Pi: Ale to był także czas, kiedy atrakcyjne były wszelkie ekstrema. Sprawdzano jak daleko można się posunąć. Ponieważ sludge grindcore pokazuje, że można całkiem daleko, dziś też stawiam na melodykę. W porównaniu z dzisiejszą ekstremą „Reign in Blood” jawi się niemal jako rock środka, ale może właśnie w tym jego siła, że pomimo ostrej naparzanki miał w sobie pierwiastek tego czegoś, co porwało miliony. J.W.: Porwało i nadal porywa. Bo czy ktoś może sobie wyobrazić koncert Slayera bez „Angel of Death” i „Raining Blood”? |
Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj najbardziej jazzrockowy longplay czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma.
więcej »Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Po płytę marsz: Wrzesień 2015
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Koncert marzeń: Slayer
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski
Zrób to głośniej: Wielka Czwórka Thrash Metalu (1)
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Palec z artretyzmem na cynglu
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Idź do krateru wulkanu Snæfellsjökull…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
I ty możesz być Kubą Rozpruwaczem
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
My i Oni
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Wielki mały finał
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Piołun w sercu a w słowach brak miodu, czyli 10 utworów do tekstów Ernesta Brylla
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Kim był Józef J.?
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Ilu scenarzystów potrzea by wkręcić steampunkową żarówkę?
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Baldwin Trędowaty na tropie
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Nie należy mylić zagubienia się w masie z tkwieniem w gównie
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski