Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 21 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Najdziwniejsze płyty świata

Esensja.pl
Esensja.pl
« 1 2 3
Sebastian Chosiński
‹Yeti›
‹Yeti›
Amon Dűűl II – „Phallus Dei” (1969) / „Yeti” (1970)
Długo wahałem się, którą płytę tej czołowej krautrockowej formacji uznać za dziwniejszą. W końcu poddałem się i postanowiłem wybrać dwa pierwsze albumy. Swoją nominację krążki te zawdzięczają głównie utworom tytułowym: ponad dwudziestominutowemu „Phallus Dei” oraz osiemnastominutowej improwizacji „Yeti”. Oba kawałki – bo mimo odpowiedniej długości określenie suity tu jednak nie pasuje – są afirmacją luzu i muzycznej wolności, a poniekąd także definicją pierwotnej formy krautrocka. Czegóż tu nie ma? Są i ślady muzyki konkretnej spod znaku Karlheinza Stockhausena, i potężna dawka psychodelii, a dla mniej wyrafinowanych znajdzie się nawet odrobina bluesowych akordów. Jakby nie było, Amon Dűűl II szybko stało się inspiracją dla dziesiątek innych kapel rockowych, a ich sława wykroczyła daleko poza granice Niemiec. Przykre może być jednak to, że po dziś dzień ich największych osiągnięciem pozostają właśnie te dwie – najbardziej szalone – płyty.
Charles Manson – „Lie: The Love & Terror Cult” (1970)
Nazwisko Mansona znane jest każdemu, kto interesuje się kulturą epoki hippisowskiej. Niewielu jednak wie, że ów twórca sekty religijnej znanej jako „Rodzina” („The Family”) – odpowiedzialnej za masakrę w kalifornijskim domu Romana Polańskiego, której ofiarami padli między innymi Sharon Tate i Wojciech Frykowski – był również muzykiem. W latach 1967-68 nagrał kilkanaście piosenek, które w formie płytowej wydano jednak dopiero dwa lata później. Zwłoka nie była przypadkowa – w 1970 roku Manson potrzebował gotówki na adwokatów, został bowiem oskarżony o podżeganie do zabójstwa Tate i jej gości. Poza tym jego nazwisko było już wtedy na tyle głośne, że album – pomimo fatalnej jakości piosenek – mógł liczyć na zainteresowanie publiki. Słuchając Mansona, można odnieść wrażenie, że chętnie odpowiadałaby mu rola barda z gitarą; jego muzyka była bowiem wypadkową dokonań wczesnego Dylana i późnego – już po opuszczeniu Pink Floyd – Syda Barretta. Problem jednak w tym, że talentu Manson nie miał za grosz. Mimo że obcowanie z płytą „Lie” to prawdziwa katorga dla uszu, znaleźli się chętni do naśladownictwa. Album ten otwiera piosenka „Look at Your Game, Girl”, którą możemy znaleźć również na krążku Guns N’ Roses „The Spaghetti Incident?”.
‹Electronic Meditation›
‹Electronic Meditation›
Tangerine Dream – „Electronic Meditation” (1970)
Debiutancka płyta Mandarynkowego Snu nagrana została jeszcze w 1969 roku, krótko po tym jak panowie Edgar Froese, Conrad Schnitzler i Claus Schultze (tak wtedy podpisywał się późniejszy Klaus Schulze) zrezygnowali z dotychczasowej nazwy Psy Free. Muzyka, która znalazła się na „Electronic Meditation”, to wypadkowa krautrocka i rocka elektronicznego, awangardowa aż do bólu – przede wszystkim uszu. Do medytacji za bardzo się nie nadaje, chyba że ktoś chciałby sobie zlasować mózg. Najbardziej nadaje się do tego najdłuższy na płycie utwór „Journey Through a Burning Brain”, pełen zgrzytów, dysonansów i kakofonii. Jak się jednak okazało, w tym szaleństwie była metoda. Schulze tuż po nagraniu albumu związał się z Ash Ra Tempel i rozpoczął karierę solową, Tangerine Dream natomiast stało się niebawem legendą elektronicznego rocka, choć mimo wszystko dzięki muzyce znacznie strawniejszej niż ta, która wypełniła debiutancki krążek.
Sergius Golowin – „Lord Krishna von Goloka” (1973)
Szwajcarski poeta, pisarz i malarz – zmarły zresztą w ubiegłym roku – Sergius Golowin postanowił tą płytą pójść w ślady słynnego Petera Sinfielda (w tamtych czasach autora poetyckich tekstów King Crimson) i też zapisać się w historii muzyki rockowej. Wybrał do melorecytacji kilka swoich tekstów, a o zrobienie ścieżki dźwiękowej poprosił niemieckich muzyków związanych ze sceną krautrockową, między innymi Klausa Schulze, Waltera Westruppa oraz Bernda Witthusera. Powstała płyta, której – choć trwa, jak na dzisiejsze standardy, krótko (około 40 minut) – za jednym zamachem wysłuchać się raczej nie da. Natłok awangardowo-elektronicznych brzmień i dziwacznych orientalizmów (do nagrania wykorzystano między innymi instrumenty indyjskie i kambodżańskie) w połączeniu z „marudzeniem” Golowina czyni z „Lord Krishna von Goloka” materiał dla wyjątkowo wytrwałych. Może fani współczesnego ambientu daliby radę…
Boyd Rice – „The Black Album” (1977, reedycja 1981)
‹Solaris / Zierkało / Stalker›
‹Solaris / Zierkało / Stalker›
Amerykanin Boyd Rice – występujący również pod pseudonimem NON – to istny człowiek renesansu: muzyk-eksperymentator, fotograf, aktor, pisarz i okultysta. Jego muzyczno-satanistyczne zainteresowania znalazły swoje artystyczne ujście w nagraniach, które w 1977 roku wydał własnym sumptem, pt. „The Black Album” (cztery lata później reedycją płyty zajęło się renomowane wydawnictwo Mute Records). Trzydzieści lat temu dźwiękowe eksperymenty Rice’a mogły szokować, dzisiaj tak gra większość wykonawców spod znaku dark ambient bądź drone music… Po muzyce zamieszczonej na „Czarnym albumie” nie ma co oczekiwać melodii – liczy się tylko transowy klimat i odpowiedni nastrój, który ma nas przenieść do świata rządzonego przez JKM Szatana. Rzecz to dla człowieka przy w pełni zdrowych zmysłach absolutnie niestrawna, ale nie wątpię, że są i tacy, dla których Rice może być wyrocznią. Jeśli ktoś lubi muzykę pełną dysharmonii, szczęków, pojękiwań i innego paskudztwa zalatującego siarką – niech się z tym zmierzy.
Eduard Artiemiew – „Solaris / Zierkało / Stalker” (1989)
Album rosyjskiego kompozytora muzyki filmowej, na którym zebrano wybrane fragmenty ścieżek dźwiękowych do trzech klasycznych obrazów Andrieja Tarkowskiego: „Solaris” (1972), „Zwierciadło” (1974) oraz „Stalker” (1979). Kto zna filmy – zwłaszcza te oparte na powieściach Lema i braci Strugackich – wie, czego się spodziewać. Muzyka Artiemiewa jest bardzo oszczędna i surowa, bywa, że w filmie nawet jej nie zauważamy. Dopiero słuchana oddzielnie, w oderwaniu od obrazu robi odpowiednie wrażenie. W poszukiwaniu inspiracji ponownie powinniśmy sięgnąć do formalnych eksperymentów Stockhausena. Choć akurat Rosjanin nie stroni od melodii. Stara się jednak nadać swojemu tworzywu odcień minimalizmu, co powoduje, że – choć oszczędna w barwach – jego muzyka wywołuje nieco schizofreniczne odczucia. Poznać ją jednak warto, choćby po to, by odfajkować ojca rosyjskiej elektroniki.
‹Copula Mundi› (kaseta)
‹Copula Mundi› (kaseta)
Kinsky – „Copula Mundi” (1993)
Jedyna w moim zestawieniu płyta polskiego wykonawcy. Ale za to bezsprzecznie można uznać ją za najdziwniejszą i najbardziej szokującą z całej dziesiątki. Nikomu nieznane trio wydało nakładem SPV album, który dosłownie zmiażdżył wszystko, co grało się wówczas na polskiej scenie niezależnej. Paulus von Kinsky (obecnie w Multicide), Tony (później na krótko w Dezerterze) oraz Czubek (przez jakiś czas z Johnem Porterem) zaserwowali porcję awangardowo-industrialnego metalu, jakiego świat wcześniej nie słyszał. Czerpali od najbardziej odjechanych: Franka Zappy i Johna Zorna, łącząc ich jazz-rockową zadziorność z potężnym brzmieniem znanym z nagrań Slayera czy Death. Połamane rytmy, brzmieniowe kontrasty, śpiew mieszany z growlingiem (po łacinie, niemiecku, polsku i rosyjsku) – nikt tak wtedy w Polsce nie grał. Ta muzyka wyprzedziła swój czas i dlatego w boju z show-businessem Kinsky musiał polec. Pamięć o tej kapeli jednak przetrwała. Jak i muzyka, która okazała się być doskonale odporna na upływ czasu. Z całego albumu najbardziej polecam zaśpiewane akurat w języku ojczystym „Światłem ciała jest oko” – najprawdziwszy killer!
Godspeed You Black Emperor! – „Lift Your Skinny Fists Like Antennas to Heaven” (2000)
Ten kanadyjski band wrzucany jest do worka z etykietą „postrock”. Nie bez powodu – choć muzycy wykorzystują rockowe instrumentarium, obszar ich dźwiękowych poszukiwań jest znacznie szerszy. Nie boją się sięgnąć po elementy jazzu, muzyki elektronicznej czy też poważnej. Wspomniany album to w zasadzie cztery suity, które przenoszą nas w wyimaginowany świat pełen dźwięków świdrujących mózg i wrzynających się weń jak chirurgiczny skalpel. Niekiedy można odnieść wrażenie, że to ścieżka dźwiękowa do filmu, który nigdy nie powstał. A gdyby powstał, to pewnie człowiek miałby poważne wątpliwości, czy należy go oglądać. Oczywiście z dbałości o własne zdrowie psychiczne. Problem jednak w tym, że muzyka GYBE! uzależnia. Mimo że kapela po wydaniu w 2002 roku albumu „Yanqui U.X.O.” zawiesiła działalność, jej członkowie wciąż są bardzo aktywni; szczególnie spragnionym podobnych brzmień można z czystym sumieniem polecić ich liczne projekty poboczne: A Silver Mt. Zion, Hrsta, Set Fire To Flames, Molasses, Shalabi Effect, Fly Pan Am, Bottleskup Flenkenkenmike, Esmerine czy też 1-Speed Bike.
‹Does the Cosmic Shepherd Dream of Electric Tapirs?›
‹Does the Cosmic Shepherd Dream of Electric Tapirs?›
Acid Mothers Temple & The Melting Paraiso U.F.O. – „Does the Cosmic Shepherd Dream of Electric Tapirs?” (2004)
Ta japońska kapela to prawdziwy fenomen. Chociaż istnieje dopiero od dwunastu lat, ma już na koncie około pięćdziesięciu płyt. I na dodatek każda – cholernie dziwna! Wybrać z całej dyskografii jedną to nie lada wyzwanie. Po długich wewnętrznych debatach zdecydowałem się na album, do którego mam szczególny sentyment. Nie z powodu muzyki – która jakoś specjalnie nie różni się od tej dostępnej na innych wydawnictwach Acidów – ale tytułu, będącego parafrazą słynnej powieści Philipa K. Dicka „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?”. W zasadzie każda płyta Japończyków to psychodelia i space rock w najczystszej postaci – muzyka pełna improwizacji, zaskakujących brzmień, narkotycznego transu. Na pozór pełna chaosu, ale tylko na pozór. Kawabata Makoto – lider i guru całej kompanii – potrafi zadbać o to, aby zespół za bardzo się nie rozjechał. W tym zamęcie jest więc głębszy sens, a najlepiej przekonać się o tym, słuchając zwłaszcza dwóch utworów: „Dark Star Blues” oraz „Transmigration of Hop Heads” (które łącznie trwają prawie 45 minut). Co ciekawe, kapel równie odjechanych jak Acid Mothers Temple w Japonii jest cała masa; warto zanotować sobie takie nazwy, jak Ain Soph, Ghost, Mono, Ruins, Bondage Fruit, Boredoms, Cosmos Factory, Happy Family, Koenjihyakkei i wiele, wiele innych.
Colonel Claypool’s Bucket Of Bernie Brains, „The Big Eyeball in the Sky” (2004)
Lesa Claypoola znamy doskonale z nieistniejącego już, niestety, zespołu Primus. Kapela ta zaliczana była do najbardziej ekscentrycznych w dziejach rocka i aż trudno uwierzyć w to, że niejednokrotnie jej liderowi wydawała się zbyt stateczna. A kiedy dochodził do takiego wniosku, najczęściej „skakał w bok”. Efektami tych skoków były zespoły Les Claypool And The Holy Mackerel, Colonel Les Claypool’s Fearless Flying Frog Brigade czy też właśnie – utworzony wspólnie z awangardowym gitarzystą ukrywającym się pod pseudonimem Buckethead – Colonel Claypool’s Bucket Of Bernie Brains. Już same nazwy tych kapel sugerują, czego możemy się spodziewać. W przypadku „The Big Eyeball in the Sky” jest to wybuchowa wprost mieszanka awangardy, eksperymentalnego rocka i funka z okolic Red Hot Chili Peppers. Łamane rytmy, za które odpowiada sekcja rytmiczna Primusa (Claypool – Bryan Mantia), doskonale kontrastują z gitarowymi szaleństwami Bucketheada, doskonale znanymi tym, którzy słyszeli jego solowe dokonania bądź albumy Praxis. Słowem: muzyka dla których, którym Primus wydaje się zbyt uładzony.
koniec
« 1 2 3
4 października 2007

Komentarze

27 III 2012   10:56:56

Z jednym zastrzeżeniem co do Barretta - pomimo uwag, o których mowa w tekście, to jest to płyta genialna. I to nie tylko w kategorii "czym mogłoby to być, gdyby nie choroba", ale sama w sobie. Oceniam wyżej niż większość nagrań Pink Floyd, a chyba trudno o lepszą argumentację.
A poza tym to jest lista, której długo szukałem w internecie - dzięki!

30 V 2013   11:31:24

Nie rozumiem umieszczenia na liście "Rozmów s catem" jak dla mnie jest to płyta genialna. Ale wiadomo, jak ktoś nie lubi yassu to nie przypadnie mu do gustu...

11 XII 2014   21:22:59

Przykre teksty świadczące o tym, że Panowie nie powinni pisać (w ogóle) o tego typu muzyce. Kompromitacja

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Eins, zwei, drei, vier, fünf, sechs, sieben…
Sebastian Chosiński

20 V 2024

Gdybym w połowie lat 70. ubiegłego wieku mieszkał w Republice Federalnej Niemiec i był fanem krautrocka, nie omieszkałbym wybrać się na koncert Can. Może nawet pojechałbym (i częściowo popłynął promem) do Brighton, choć pewnie nie byłoby to tanie. Po występnie musiałbym jednak uznać, że opłacało się. „Live in Brighton 1975” to najlepszy koncertowy zapis, jaki pozostawił po sobie zespół z Kolonii.

więcej »

Non omnis moriar: Płyń, Pavel, płyń!
Sebastian Chosiński

18 V 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj kolejny longplay, tym razem wydany w RFN, na którym Orkiestra Gustava Broma wykonuje utwory Pavla Blatnego.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Średnio udane lądowanie
Sebastian Chosiński

13 V 2024

W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Tegoż autora

Sześćdziesiąt lat minęło…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Jazzowe oblicze noise’u i post-rocka
— Sebastian Chosiński

Napoleon i jego cień
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Kto nie ryzykuje, ten… w spokoju nie żyje
— Sebastian Chosiński

Maska kryjąca twarz mroku
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

W starym domu nie straszy
— Sebastian Chosiński

Włoski Kurosawa
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Palec z artretyzmem na cynglu
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Czas zatrzymuje się dla jazzmanów
— Sebastian Chosiński

Idź do krateru wulkanu Snæfellsjökull…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.