Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 21 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

XXI: Rock nowego wieku cz.2

Esensja.pl
Esensja.pl
1 2 »
Po debiutach The Strokes i The Libertines rozpętało się prawdziwe szaleństwo. Nagle okazało się, że wszyscy chcą grać w ten sam sposób, choć nie każdy miał ku temu predyspozycje. Na szczęście wśród miernych prób naśladowania przodowników Nowej Rockowej Rewolucji znaleźli się i tacy, którzy nie tylko im dorównali, ale i wnieśli sporo świeżości do, wydawałoby się, oklepanego gitarowego grania. Zapraszam na część drugą przewodnika po rocku nowego wieku.

Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

XXI: Rock nowego wieku cz.2

Po debiutach The Strokes i The Libertines rozpętało się prawdziwe szaleństwo. Nagle okazało się, że wszyscy chcą grać w ten sam sposób, choć nie każdy miał ku temu predyspozycje. Na szczęście wśród miernych prób naśladowania przodowników Nowej Rockowej Rewolucji znaleźli się i tacy, którzy nie tylko im dorównali, ale i wnieśli sporo świeżości do, wydawałoby się, oklepanego gitarowego grania. Zapraszam na część drugą przewodnika po rocku nowego wieku.
Okładka debiutu Datsunów<br/>Fot. www.amazon.com
Okładka debiutu Datsunów
Fot. www.amazon.com
THE DATSUNS „THE DATSUNS” (2002)
Posiłki wspierające Nową Rockową Rewolucję nadciągały z różnych stron świata. Jak się okazało, nawet żyjąca własnym rytmem Nowa Zelandia może mieć wkład w rozwój światowych trendów. To stamtąd pochodzi czterech wyszczekanych młodzieniaszków z The Datsuns. W wywiadach, pomimo braku wspólnych korzeni, przedstawiali się jako bracia Datsunowie. Miało to ukrócić pytania o ich życie osobiste, bo dla nich liczyła się przede wszystkim muzyka. I to nie byle jaka, bo na debiutanckim albumie zatytułowanym po prostu „The Datsuns” zaserwowali rock’n’roll w najbardziej szlachetnej postaci.
W czasie kiedy przedstawiciele Nowej Rockowej Rewolucji najchętniej przyznawali się do inspiracji kapelami punkowymi, Datsunowie postawili na Deep Purple i AC/DC. Na szczęście nie starali się kopiować mistrzów. Ich muzyka to osobna jakość, a że zapatrzyli się na najlepszych, można im zaliczyć tylko na plus. Zwłaszcza że w swoje kompozycje tchnęli młodzieńczego ducha. I to jest najważniejsze w ich twórczości, bo gdyby rozłożyć ich muzykę na czynniki pierwsze, to wnet okazałoby się, że gra na perkusji Matta Datsuna niejednego fachowca mogłaby przyprawić o nerwowy tik w oku. Także fani wyrafinowanych solówek gitarowych byliby zawiedzeni. Co bardziej wybredni mogą też narzekać na warunki głosowe Dolfa de Datsuna. Mimo to gra zespołu fascynuje mocą i niezbędnym rockowym pazurem.
Wielka Brytania poznała się na talencie chłopaków, gdy przyjechali tam jako support The White Stripes. Taka reklama nie mogła przejść niezauważona. Prasa muzyczna od razu zaczęła zachwycać się odświeżającą grą The Datsuns, a ich płytowy debiut zaliczano do najlepszych w 2002 roku. Dalsza historia zespołu wygląda dość standardowo, jeśli chodzi o przedstawicieli Nowej Rockowej Rewolucji. Po wydaniu albumu chłopaki ruszyli w trasę, w czasie której święcili tryumfy. Następnie musieli wreszcie wejść do studia, by nagrać drugi longplay. Apetyt podsycała wiadomość, że jego producentem został sam John Paul Jones, legendarny muzyk nie mniej legendarnego Led Zeppelin. I jak to zazwyczaj bywa, gdy oczekiwania są zbyt duże, Datsunowie nie udźwignęli presji. Krążek „Outta Sight / Outta Mind” okazał się niewypałem. Zawierał muzykę bardziej wygładzoną, wyzutą z energii debiutu. Tym samym zespół zakończył międzynarodową karierę równie szybko jak rozpoczął.
Black Rebel Motorcycle Club<br/>Fot. mog.com
Black Rebel Motorcycle Club
Fot. mog.com
BLACK REBEL MOTORCYCLE CLUB „B.R.M.C.” (2002)
Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja zespołu Black Rebel Motorcycle Club. Ukazywał on Nową Rockową Rewolucję od zupełnie innej strony. W ich muzyce liczyły się smaczki i potęga brzmienia, nie granie z przytupem. Chociaż ich koncerty należą do niezwykle energetycznych, to muzyka, jaką prezentują, nie bardzo nadaje się do tańczenia czy pogowania pod sceną. Jej istotą jest specyficzny klimat oraz niezwykła wyobraźnia kompozytorów.
Być może nie byłoby tego zespołu, gdyby nie to, że młody chłopak z San Francisco, Robert Turner, wybrał się kiedyś na koncert The Verve. To wydarzenie tak nim wstrząsnęło, że chwycił za bas i postanowił założyć własny zespół. Ponieważ stosunkowo łatwo znalazł kolegów, którzy podzielali jego zamiłowanie do muzyki spod znaku Oasis, szybko zaczęli wspólnie jamować. W międzyczasie kilkakrotnie zmieniali nazwę, aż wreszcie stanęło na takiej, która jest powszechnie znana. Podobno jej genezy należy dopatrywać się w filmie „Dziki” z Marlonem Brando. Tak naprawdę chodziło jednak o to, by nie nazywać swojej kapeli wedle panującej mody z „the” na początku i „s” na końcu.
Panowie jako Black Rebel Motorcycle Club wkrótce nagrali swoją pierwszą płytę demo i rozprowadzali ją na koncertach. Mieli szczęście, że jeden egzemplarz trafił do muzyków The Dandy Warhols, którzy zaprosili ich na wspólną trasę. Ponadto jeden krążek zaplątał się w regionalnym oddziale BBC Sheffield, gdzie został okrzyknięty płytą tygodnia. Nieźle jak na debiutantów… Potem poszło już z górki. Zresztą nie mogło być inaczej skoro sam Noel Gallagher ze wspomnianego Oasis publicznie oświadczył, że Black Rebel Motorcycle Club to jego ulubiony zespół. Owe zrządzenia losu zaowocowały wreszcie podpisaniem przez grupę kontraktu z firmą Virgin, a następnie wydaniem pierwszego profesjonalnego longplaya. Ukazał się on w 2002 roku i nosił mało skomplikowaną nazwę „B.R.M.C.”. Co najważniejsze, spodobał się zarówno publiczności, jak i krytyce. Kolejne fachowe periodyki były zachwycone i przekonywały czytelników, że oto światło dzienne ujrzał album roku. Kolejny w ostatnim czasie…
Puszczając mimo uszu podobne zapewnienia, należy się zgodzić ze stwierdzeniem, że „B.R.M.C.” to całkiem nowa jakość na odradzającej się rockowej scenie. Niby pachnie tu inspiracjami spod znaku The Jesus and Mary Chain, a całość brzmi bardziej brytyjsko niż Oasis w tamtym czasie, należy jednak zwrócić uwagę na wspaniałe melodie, mnogość pomysłów i przede wszystkim powalające brzmienie całości. O tym, że jest to album inny niż wszystkie, niech świadczy chociaż to, że trwa prawie godzinę, co w wypadku takich The Strokes czy The Hives było nie do pomyślenia. Najważniejsze jednak, że słuchacz ani przez chwilę się nie nudzi. Nawet przy utworach trwających po 6-7 minut!
Black Rebel Motorcycle Club nigdy nie zabiegali o poklask. Peszyli się, gdy dziennikarze pytali ich, jak się czują jako gwiazdy. Nie grali muzyki dla niegrzecznych panienek. Być może to spowodowało, że ich kolejny album, „Take Them On, On Your Own”, wydany w 2003 roku, ugruntował ich pozycję na scenie rocka nowego wieku. A ta sztuka udała się nielicznym.
THE COOPER TEMPLE CLAUSE „SEE THIS TROUGH AND LEAVE” (2002)
The Cooper Temple Clause<br/>Fot. www.smash-jpn.com
The Cooper Temple Clause
Fot. www.smash-jpn.com
W 2002 roku swój debiut płytowy miał jeszcze jeden niezwykle ciekawy zespół, który wyróżniał się na tle nowego rockowego ruchu. I nie mam tu na myśli jego pokrętnej nazwy ani też kolejnego prawie godzinnego zestawu piosenek na krążku. To, co zaprezentowali The Cooper Temple Clause, było tak inne od obowiązujących trendów, że mało brakowało, a w ogóle nie zostaliby zauważeni. Na szczęście muzycy wykazali ogromną determinację i usilnie promowali swoją twórczość. Opłaciło się.
Historia The Cooper Temple Clause znacznie różni się od historii wyżej wymienionych gwiazd. Szóstka muzyków wchodzących w skład zespołu włożyła ogromny wysiłek, by ze swoją propozycją dotrzeć do jak najszerszego grona odbiorców. Przede wszystkim grali mnóstwo koncertów. Zrealizowali też demo i uparcie posyłali je do wytwórni płytowych. Odzew był znikomy, bo skontaktowała się z nimi tylko jedna, i to wcale nie pierwszoligowa firma RCA. Młodym artystom to nie przeszkadzało, ponieważ dostali wolną rękę jeśli chodzi o nagrania. Dzięki temu Nowa Rockowa Rewolucja doczekała się najambitniejszego dzieła, jakim była płyta „See This Through and Leave”.
Muzyka na niej zawarta zaskakiwała. Do dziś niezwykłym wydaje się fakt, że w erze Strokesów i Libertynów mieszanka Pink Floyd, Radiohead i hałaśliwego punku znalazła uznanie w oczach odbiorców. Co prawda sprzedaż albumu nawet nie zbliżyła się do ilości krążków sprzedawanych przez konkurencję, ale i tak okazał się on sporym sukcesem. Co ciekawe, prasa muzyczna nie była już tak jednomyślna w przerzucaniu się pochwałami. Tu i ówdzie dało się słyszeć nawet głosy krytyki. Być może nie wszyscy byli w stanie strawić mieszankę występującą na „See This Through and Leave”, gdzie obok przebojowych kawałków – jak singlowy „Who Needs Enemies?” – znalazł się szybki, bezkompromisowy „Film-Maker”, a nieco dalej psychodeliczny, pełen elektronicznych dźwięków „555-4823”. Trzeba jednak zaznaczyć, że wbrew pozorom całość brzmi bardzo spójnie i tworzy iście wybuchową jakość.
Choć The Cooper Temple Clause nie jest wymieniany jednym tchem z czołowymi przedstawicielami nurtu, można śmiało powiedzieć, że zaznaczył swą obecność na mapie Nowej Rockowej Rewolucji. Zresztą o tym, że konkurencja się z nim liczyła, świadczą liczne wspólne występy z takimi przodownikami pracy jak Limp Bizkit, New Order, a nawet The Rolling Stones. Zbierane przy okazji doświadczenie bardzo się muzykom przydało. Kiedy w 2003 roku ukazała się ich druga płyta o zabójczo brzmiącym tytule „Kick Up the Fire and Let the Flames Break Loose”, głosów krytycznych było już znacznie mniej. Album zawitał również do pierwszej dziesiątki najlepiej sprzedawanych na Wyspach Brytyjskich. Fani mogli więc ze spokojem spoglądać w przyszłość swoich ulubieńców, co, jak już wiemy, powszechną rzeczą nie było.
1 2 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Eins, zwei, drei, vier, fünf, sechs, sieben…
Sebastian Chosiński

20 V 2024

Gdybym w połowie lat 70. ubiegłego wieku mieszkał w Republice Federalnej Niemiec i był fanem krautrocka, nie omieszkałbym wybrać się na koncert Can. Może nawet pojechałbym (i częściowo popłynął promem) do Brighton, choć pewnie nie byłoby to tanie. Po występnie musiałbym jednak uznać, że opłacało się. „Live in Brighton 1975” to najlepszy koncertowy zapis, jaki pozostawił po sobie zespół z Kolonii.

więcej »

Non omnis moriar: Płyń, Pavel, płyń!
Sebastian Chosiński

18 V 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj kolejny longplay, tym razem wydany w RFN, na którym Orkiestra Gustava Broma wykonuje utwory Pavla Blatnego.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Średnio udane lądowanie
Sebastian Chosiński

13 V 2024

W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Tegoż autora

Sześćdziesiąt lat minęło…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Napoleon i jego cień
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Maska kryjąca twarz mroku
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Włoski Kurosawa
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Palec z artretyzmem na cynglu
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Idź do krateru wulkanu Snæfellsjökull…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

I ty możesz być Kubą Rozpruwaczem
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

My i Oni
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Wielki mały finał
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Piołun w sercu a w słowach brak miodu, czyli 10 utworów do tekstów Ernesta Brylla
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.