Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 21 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

To nie jest konkurs dla polskich wykonawców

Esensja.pl
Esensja.pl
Za nami kolejne eliminacje krajowego festiwalu Eurowizji. Jak zwykle mieliśmy do czynienia z ekspansją tandety i rodzimego efekciarstwa. O swoją szansę po raz kolejny walczyli wykonawcy należący do piętnastej ligi krajowej sceny muzycznej. Obserwując to wszystko, z coraz większym przekonaniem przychylam się do myśli, że powinniśmy zrezygnować z eurowizyjnych występów.

Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

To nie jest konkurs dla polskich wykonawców

Za nami kolejne eliminacje krajowego festiwalu Eurowizji. Jak zwykle mieliśmy do czynienia z ekspansją tandety i rodzimego efekciarstwa. O swoją szansę po raz kolejny walczyli wykonawcy należący do piętnastej ligi krajowej sceny muzycznej. Obserwując to wszystko, z coraz większym przekonaniem przychylam się do myśli, że powinniśmy zrezygnować z eurowizyjnych występów.
Okładka nowej płyty Kukulskiej, Fot. www.bi.gazeta.pl
Okładka nowej płyty Kukulskiej, Fot. www.bi.gazeta.pl
Rozumiem, że Eurowizja jest konkursem piosenek nie najwyższych lotów i wykonawców, którzy lepiej wyglądają niż śpiewają. Jest szybko, kolorowo i z fajerwerkami. To, jaka piosenka zwycięży, i tak jest bez znaczenia, ponieważ w mityczne przekonanie o tym, że zwycięstwo konkursu rozpoczyna międzynarodową karierę, już chyba nikt nie wierzy. I nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że ostatnią osobą, która wypromowała się dzięki festiwalowi, jest Celine Dion. Mimo to fajnie jest zobaczyć swojego reprezentanta w pierwszej dziesiątce najlepszych wykonawców, a nie w ogonie, który zostaje odcięty jeszcze w przedbiegach.
Polska ma o tyle utrudnioną sprawę, że w zasadzie nie mamy sąsiadów, którzy z chęcią oddawaliby na nas głos. Nie ma więc co liczyć na to, że niezależnie od tego, co wystawimy, i tak się komuś spodoba. Taką prawidłowość widać zwłaszcza po krajach Beneluksu i bałkańskich. Musimy więc zaprezentować coś naprawdę przyciągającego uwagę. Może niekoniecznie paradę predatorów jak Finowie, ale chociaż wpadającą w ucho piosenkę albo prawdziwą osobowość sceniczną, która przebiłaby się przez tłum jednakowo plastikowych konkurentów. Osoby dobierające chętnych do krajowego finału Eurowizji najwidoczniej nie zdają sobie z tego sprawy. Dzięki nim mogliśmy być świadkami spektakularnej klęski polskiej muzyki rozrywkowej, jaką był ostatni konkurs, w czasie którego wyłoniliśmy naszego kandydata, który będzie nas reprezentował przed światem w 2008 roku.
Na niewielkiej scenie w studio Programu Pierwszego telewizji publicznej pojawiło się dwunastu wykonawców, którzy z powodzeniem udowodnili, że jako kraj, któremu słoń na ucho nadepnął, nie powinniśmy wychylać się ponad jarmarki disco polo. Przede wszystkim należałoby zadać podstawowe pytanie: „Kim, do cholery, są ci ludzie?”. Pomijając już, że o ponad połowie wykonawców w życiu nie słyszałem, to ci, których nazwiska coś mi mówiły, nie należą nawet do trzeciej ligi rodzimego przemysłu muzycznego.
Analizując zaprezentowany przez uczestników konkursu materiał, można podzielić ich na kilka grup. Pierwszą są ci, którzy pomylili występ na Eurowizji z lokalną tancbudą, prezentując najbardziej żałosną odmianę disco i bijący po oczach amatorski show. Jeśli przyznawano by nagrodę za największy obciach sceniczny, bezkonkurencyjnie zwyciężyłby zespół Queens, butnie nazywający się „najlepszym polskim girlsbandem”. A to chyba dlatego, że po prostu nie mają konkurencji. Ich piosenka „I Say My Body” może nie jest jeszcze taka zła, ale ich występ w pseudomundurach GROM-u pozakładanych na błyszczące fatałaszki mógł przyprawić o torsje co bardziej wrażliwe na estetykę jednostki. Całości dopełniało trzech tancerzy w strojach terrorystów. Nic dziwnego, że mieli na głowach kominiarki – też bym się wstydził takiego występu.
Do tej grupy dorzuciłbym również startującą z numerem jeden Kasię Novę. Pomijam już ciąg skojarzeń, jakie nasuwa mi jej sceniczny pseudonim (bynajmniej niezwiązany z produkcjami muzycznymi, a gatunkiem filmów dozwolonych od 18 lat). Jej piosenka „The Devil” nie grzeszyła oryginalnością, a choreografia była zdecydowanie niedopracowana. Zresztą sama Kasia chyba też nie wierzyła w zwycięstwo, a chciała jedynie pokazać się w telewizji tuż przed premierą swojej płyty. Świadczy o tym stwierdzenie w czasie rozmowy z prezenterką Kasią Sowińską, że „plan na dziś wykonany”.
Isis Gee. Wokalistka prawie polska. Fot. www.newsy-muzyka.pl
Isis Gee. Wokalistka prawie polska. Fot. www.newsy-muzyka.pl
W tym zestawie najlepiej zaprezentowali się panowie z kapeli Starnawski & Urban Noiz z piosenką „It’s Not a Game”, aczkolwiek już za samą nazwę zespołowi należałaby się honorowa nagroda Darwina. Chłopaki na scenę weszli dziarsko i w miarę solidnie odegrali swoją propozycję. Wszystko byłoby OK, bo nikt by nie zwrócił na nich uwagi, gdyby nie to, że w chórkach mieli dwóch kolesi, którzy nie dość, że kiwali się niczym paralitycy, to jeszcze wyglądali tak, jakby nic innego przez całe życie nie robili, tylko słuchali wczesnego Papa Dance. Skojarzenia nasuwały się same między innymi dzięki czerwonemu keyboardowi, zawieszonemu na ramieniu niczym gitara, na którym grał jeden z muzyków.
Drugą grupę wykonawców biorących udział w finale stanowią ci, którzy mimo iż nie unikali dyskotekowych rytmów oraz kiczowatego image’u, na swój sposób wpisywali się w klimaty eurowizyjne. Do tego zestawu zaliczyłbym, nomen omen, grupę Plastic z piosenką „Do Something”. Prezentowała popularny ostatnio styl retro, który można wstawić między „Mydełko Fa” a pamiętny band Bolter. Ich występ miał w sobie dużo autoironii i przede wszystkim był energetyczny. Strawny dla wszystkich, którzy nie mają uczulenia na kolor różowy.
Nieco inne podejście do muzyki zaprezentowała Iza Kopeć z „You’ve Got My Love”. Jej patentem na zwycięstwo był operowy śpiew na elektronicznym podkładzie. Coś takiego swego czasu z powodzeniem zaprezentowała Ewa Małas-Godlewska. Niestety, Kopeć zabrakło w tym wszystkim klasy, do tego na scenie wyglądała jak nawiedzona. O takich wykonawcach mówi się, że są przegrani już na starcie.
I wreszcie dotarliśmy do Nataszy Urbańskiej, największej przegranej krajowego finału. Na długo przed konkursem mówiło się, że to właśnie ona zgarnie wszystko i będzie naszą reprezentantką. I chyba takie podejście sprawiło, że telewidzowie na przekór zagłosowali na kogoś innego, bo sam występ Urbańskiej był całkiem udany. Zresztą nic dziwnego, biorąc pod uwagę, jakie ma zaplecze artystyczne. Mimo to spodziewałem się po niej więcej. A tak, nie wychyliła się ponad średnią, która w tym roku była wyjątkowo niska. O wiele ciekawsze pomysły taneczne miała podczas występów w programie „Jak oni śpiewają”.
Do trzeciej grupy zaliczyłbym artystów importowanych, którzy nie wiem jakim cudem znaleźli się na polskim finale. Jeśli za ich występy płaci się z abonamentu radiowo-telewizyjnego, proponuję sprawę skierować do prokuratury. No bo z jakiej racji na scenie pojawili się Szwedzi z Man Meadow? Rozumiem, że jak się nie ma w kraju, to się szuka za granicą, ale nie wierzę, że u nas nie można znaleźć dwóch lansujących się przystojniaczków, którym towarzyszą dwie nierówno tańczące laski. A najgorsze jest to, że ich piosenka „Viva la Musica” naprawdę wbija się w mózg.
Nieco lepiej wygląda sprawa w przypadku Sandry Oxenryd. Widać po niej, że ma obycie sceniczne i wie, jak zrobić niezły występ. Zresztą nic dziwnego, w końcu jest gwiazdą na telefon i może reprezentować kogokolwiek. Niezależnie czy jest to Polska, czy Estonia, którą firmowała dwa lata temu. To było do przewidzenia, że telewidzom taka postawa się nie spodoba. Zresztą jak mogłaby być naszym kandydatem kobieta, której nazwiska nie potrafimy wymówić?
Margo. Wokalistka prawdziwie polska. Fot. www.eska.pl
Margo. Wokalistka prawdziwie polska. Fot. www.eska.pl
W ten sposób dotarliśmy wreszcie do Wielkiej Zwyciężczyni, Isis Gee. Chociaż ze względu na to, że będzie reprezentowała nasz kraj, proponuję, by zmieniła pisownię swojego pseudo na Ajzis Dżi. Ta botoksowa pani jest niewątpliwie fenomenem na polskim rynku. A to dlatego, że zanim poznaliśmy choć jedną jej piosenkę, mówiono już o niej jako o „Piosenkarce”, a także wystąpiła w show „Taniec z gwiazdami”. Chociaż ja na miejscu pozostałych uczestników obraziłbym się, że teraz gwiazdą można nazwać byle kogo, bo tu wystarczyło, że jej mąż jest wpływowym producentem muzycznym. O samej piosence, którą zaśpiewała, mogę powiedzieć niewiele, ponieważ w ogóle jej nie pamiętam. Zresztą przypuszczam, że większość ludzi na nią głosujących również nie pamięta.
Czas wreszcie na czwartą grupę wykonawców, czyli tych, których występy były całkowicie nieeurowizyjne, ale miały swój charakter i dają podstawę sądzić, że jeszcze będą z nich ludzie. Tu na pierwszym miejscu wymieniłbym Edi Ann, która posiada bardzo przyjemny głos i zaprezentowała najładniejszą piosenkę wieczoru. Jeśli ktoś uczciwie zasługiwałby na wygraną w tym konkursie, to właśnie ona. Szkoda tylko, że wizerunkiem Edi Ann chce nawiązać do stylu Sistars. Myślę, że posiada wszelkie predyspozycje, by zaistnieć na rynku bez pomocy podszywania się pod czyjkolwiek image.
Zespołem jakby z całkiem innej bajki był Afromental. Zarówno ich wizerunek, jak i ascetyczna gra muzyków zupełnie nie pasują do kolorowego show Eurowizji. Mimo to widzę w grupie potencjał. Na miejscu chłopaków na razie zaprzestałbym marzyć o międzynarodowej karierze i skupiłbym się na kraju Lachów. Nie obraziłbym się też, gdyby następny utwór nagrali po polsku.
Na sam koniec została szara myszka koncertu, Margo. Trzeba jej pogratulować odwagi, ponieważ jako jedyna wystąpiła z propozycją w języku polskim. I wcale nie taką złą. Odnajduje się ona gdzieś w klimatach wczesnego Varius Manx. Trzecie miejsce, które zajęła w głosowaniu telewidzów, stanowi wielki sukces. Dziewczyna ma głowę na karku i mam nadzieję, że jeszcze o niej kiedyś usłyszymy. Byle nie w przyszłorocznej edycji konkursu dla Eurowizji.
Muszę jeszcze dodać słówko o wykonawcach, którzy nie brali udziału w konkursie, ale ich występy biły na głowę wszystkie konkursowe występy. Przede wszystkim najfajniejszy i najbardziej wpadający w ucho kawałek zaśpiewała Natalia Kukulska – „Pół na pół”. Takie delikatne, gitarowe granie w sam raz do radia czy do śpiewania przy ognisku. Zachodzę w głowę, czemu to nie jej przypadło w udziale reprezentowanie naszego kraju. Oryginalnie też wypadł duet Stachursky’ego i In-Grid, choć od razu zaznaczę, że nie jestem fanem tego pierwszego, a Włoszka ma u mnie dozgonnego minusa za jej wersję „Milord”. Ich wspólny występ, choć nie obfitował w niespodzianki wokalne, był godny zapamiętania, a to za sprawą usterki mikrofonu Stachursky’ego. Udało im się dokończyć występ, śpiewając do jednego. Zrobili to ze śmiechem i dużym luzem i za to należą im się gratulacje.
Choć piosenka, którą w finale Eurowizji zaprezentuje Isis Gee, nie należy do szczególnych, mam nadzieję, że choć tym razem uda nam się wreszcie zaklasyfikować do ścisłego finału. Podejrzewam jednak, że nawet jeśli tak się stanie, to na tym się skończy. Takich wokalnych smutasów będzie tam na pęczki, a i plastikowych blondynek też znajdzie się niemało. Szkoda, bo wierzę, że mamy naprawdę utalentowanych wykonawców, którzy nawet jeśli nie zajęliby wysokiego miejsca, to chociaż mogliby nas godnie reprezentować. A tak, kolejny rok z rzędu wysyłamy w naszym imieniu obcokrajowca, którego nie będzie dopingowała ani Europa, ani Polska.
koniec
13 marca 2008

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Eins, zwei, drei, vier, fünf, sechs, sieben…
Sebastian Chosiński

20 V 2024

Gdybym w połowie lat 70. ubiegłego wieku mieszkał w Republice Federalnej Niemiec i był fanem krautrocka, nie omieszkałbym wybrać się na koncert Can. Może nawet pojechałbym (i częściowo popłynął promem) do Brighton, choć pewnie nie byłoby to tanie. Po występnie musiałbym jednak uznać, że opłacało się. „Live in Brighton 1975” to najlepszy koncertowy zapis, jaki pozostawił po sobie zespół z Kolonii.

więcej »

Non omnis moriar: Płyń, Pavel, płyń!
Sebastian Chosiński

18 V 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj kolejny longplay, tym razem wydany w RFN, na którym Orkiestra Gustava Broma wykonuje utwory Pavla Blatnego.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Średnio udane lądowanie
Sebastian Chosiński

13 V 2024

W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Tegoż autora

Sześćdziesiąt lat minęło…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Napoleon i jego cień
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Maska kryjąca twarz mroku
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Włoski Kurosawa
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Palec z artretyzmem na cynglu
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Idź do krateru wulkanu Snæfellsjökull…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

I ty możesz być Kubą Rozpruwaczem
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

My i Oni
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Wielki mały finał
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Piołun w sercu a w słowach brak miodu, czyli 10 utworów do tekstów Ernesta Brylla
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.