Marek, I Love You!Mówi się, że nie zna życia, kto nie służył w marynarce. Być może – nie służyłem. Wiem za to, że nie przesadzę, parafrazując: nie poczuł muzyki, kto nie był na koncercie Marka Knopflera. Chociażby na warszawskim Torwarze 2 maja bieżącego roku.
Piotr ‘Pi’ GołębiewskiMarek, I Love You!Mówi się, że nie zna życia, kto nie służył w marynarce. Być może – nie służyłem. Wiem za to, że nie przesadzę, parafrazując: nie poczuł muzyki, kto nie był na koncercie Marka Knopflera. Chociażby na warszawskim Torwarze 2 maja bieżącego roku. Mark Knopfler, Warszawa, Torwar, 2 maja 2008 Mark Knopfler: już szron na głowie, a w sercu ciągle maj..., fot. www.mog.com Upływ czasu nie oszczędził również samego artysty. Ci, którzy pamiętają go z wideoklipu do „Money for Nothing”, mogli być zaskoczeni pojawieniem się na scenie starszego faceta z siwymi włosami i nieco uwydatnionym brzuszkiem. Myliłby się jednak ten, kto skazałby go na muzyczną emeryturę. To wciąż jest jeden z najlepszych gitarzystów świata, który potrafi rozruszać publikę. Knopfler wraz z grupą towarzyszących muzyków zaczęli od razu z przytupem. Z marszu zaserwowali wiązankę singlowych i zarazem najbardziej energetycznych utworów w solowej działalności artysty. Wśród nich znalazły się świetne, podszyte muzyką country kawałki „Why Aye Man” i „What It Is”. Zresztą klimaty rodem z Nashville towarzyszył nam cały koncert. Każdy, kto choć pobieżnie śledził karierę solową gitarzysty, nie powinien być tym zaskoczony. Atmosfera była bardzo kameralna, a o wytworzenie takiej niełatwo w archaicznej scenerii Torwaru. Oprawa sceniczna składała się z jednego telebimu i ciemnego tła z żarówkami, które tworzyło złudzenie nocnego nieba. Nic nie mogło odwracać uwagi od muzyki. A ta, mimo że niegłośna, przykuwała uwagę i poruszała serca. Knopfler jak nikt inny potrafi wyczarowywać ze swojego instrumentu miękkie, płynne dźwięki, które nie nudziły się nawet w czasie długich, kilkuminutowych improwizacji. Tak było w delikatnym „Sailing to Philadelphia” i chociaż zabrakło w nim charakterystycznego śpiewu Vana Morrisona, który udzielał się w oryginale, to śmiało mogę powiedzieć, że był to jeden z najwspanialszych momentów koncertu. Na sali panowało całkowite skupienie. Słychać było tylko delikatne dźwięki gitary Marka. Zrobiło się tak pięknie, że zacząłem się obawiać, by nikt z publiczności nie zburzył tego nastroju okrzykiem w stylu: „Mark, I love you”. Na szczęście nic takiego się nie stało. Fender Stratocaster zaprojektowany przez Knopflera, fot. www.namm.harmony-central.com W ten sposób zakończył się set podstawowy. Publiczność jednak ani myślała pozwolić artystom na opuszczenie scenę. Nie było rady, musieli się pojawić jeszcze raz, by zagrać ten najważniejszy utwór, czyli „Brothers in Arms”. Na nim się nie skończyło – po krótkiej konsultacji muzycy dorzucili też między innymi „So Far Away”. Bisy zakończyła instrumentalna kompozycja o wymownym tytule „Going Home”. Po niej Knopfler z drużyną podziękowali, ukłonili się i zeszli ze sceny. Nie pokazali się na niej więcej, choć rozpalona publiczność długo się tego domagała. Myślę, że każdy obecny tego wieczora na widowni zgodzi się ze mną, że choć bilet na Torwar nie był tani, nie były to „pieniądze za nic”. Mark oddał nam kawałek swojej duszy. 12 maja 2008 |
Gdybym w połowie lat 70. ubiegłego wieku mieszkał w Republice Federalnej Niemiec i był fanem krautrocka, nie omieszkałbym wybrać się na koncert Can. Może nawet pojechałbym (i częściowo popłynął promem) do Brighton, choć pewnie nie byłoby to tanie. Po występnie musiałbym jednak uznać, że opłacało się. „Live in Brighton 1975” to najlepszy koncertowy zapis, jaki pozostawił po sobie zespół z Kolonii.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj kolejny longplay, tym razem wydany w RFN, na którym Orkiestra Gustava Broma wykonuje utwory Pavla Blatnego.
więcej »W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Sześćdziesiąt lat minęło…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Napoleon i jego cień
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Maska kryjąca twarz mroku
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Włoski Kurosawa
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Palec z artretyzmem na cynglu
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Idź do krateru wulkanu Snæfellsjökull…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
I ty możesz być Kubą Rozpruwaczem
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
My i Oni
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Wielki mały finał
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Piołun w sercu a w słowach brak miodu, czyli 10 utworów do tekstów Ernesta Brylla
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski