Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 21 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

I'm on the Top: Argentyna ’08

Esensja.pl
Esensja.pl
Gdyby zapytać przeciętnego Polaka, z czym mu się kojarzy Argentyna, zapewne odpowiedziałby: telenowele i Maradona. Ciekawe, ilu znalazłoby się takich, którzy wskazaliby muzykę. Z nią bardziej utożsamiamy Brazylię. A niesłusznie, ponieważ Argentyńczycy mają światu do zaoferowania wielu oryginalnych wykonawców.

Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

I'm on the Top: Argentyna ’08

Gdyby zapytać przeciętnego Polaka, z czym mu się kojarzy Argentyna, zapewne odpowiedziałby: telenowele i Maradona. Ciekawe, ilu znalazłoby się takich, którzy wskazaliby muzykę. Z nią bardziej utożsamiamy Brazylię. A niesłusznie, ponieważ Argentyńczycy mają światu do zaoferowania wielu oryginalnych wykonawców.
INTOXICADOS – „El Emilio De Las Especies (thend)”
Intoxicados<br>Fot. www.lt24online.com.ar
Intoxicados
Fot. www.lt24online.com.ar
Naszą muzyczną wycieczkę po najpopularniejszych obecnie argentyńskich wykonawcach proponuję rozpocząć od zespołu Intoxicados. Pochodzi z Buenos Aires i jest na pewno jednym z najoryginalniejszych zjawisk argentyńskiej sceny niezależnej, a być może i światowej. Muzykę graną przez kapelę trudno sklasyfikować. W ich twórczości pojawia się zarówno indie rock, reggae, ska, elementy hip-hopu, jak i elektroniczne brzmienia disco. Wszystko to podlane jest tradycyjną muzyką folkową.
Mózgiem Intoxicados jest gitarzysta i wokalista Cristian „Pity” Alvarez. Grupę założył w 2000 roku po rozpadzie swojego poprzedniego projektu Viejas Lucas (co po polsku oznacza Szalone Staruszki). Pity to wokalista o specyficznym głosie i charakterystycznej manierze śpiewania, która w pierwszym zetknięciu może denerwować. Jednak po dokładniejszym wsłuchaniu się w muzykę trudno wyobrazić sobie, by można było te piosenki zaśpiewać w inny sposób. W twórczości Intoxicados teksty są równie ważne jak muzyka – poruszają tematykę społeczną i opowiadają o życiu prostych ludzi. Do największych osiągnięć grupy, zarówno artystycznych, jak i komercyjnych, należy ich poprzedni krążek „Otro Dia En El Planeta Tierra” z 2005 roku.
„El Emilio De Las Especies (thend)”, czyli najnowsze dzieło kapeli, w niczym mu nie ustępuje. Różnorodność stylistyczna może przyprawić o zawrót głowy. Mimo że muzyce Intoxicados daleko do przebojowości, to całości słucha się z fascynacją od pierwszego utworu „Bienvenidos Al Apocalipsis”, będącego czymś w rodzaju rejestracji indiańskiego obrzędu. O odwadze kompozytorów świadczy chociażby to, że po tym mistycznym i oddalonym od współczesności wstępie mamy bardzo miejski fragment hip-hopowy „Comandante”. Swoistym opus magnum płyty jest przedostatni, siedmiominutowy utwór „África”. Utrzymany jest w rytmie reggae, a aranżacyjne smaczki w postaci dźwięków rodem z muzyki etnicznej tworzą klimat, który nijak ma się do standardowych produkcji z Jamajki. Do tego dochodzi wokalista, który bardziej recytuje, niż śpiewa. Chociażby dla tego utworu warto zapoznać się z twórczością Intoxiados.
BABASÓNICOS – „Mucho”
Babasónicos<br>Fot. pequebodyboard.files.wordpress.com
Babasónicos
Fot. pequebodyboard.files.wordpress.com
Przeskoczmy teraz w nieco inne rejony muzyczne. Wciąż będziemy w klimatach gitarowych, jednak o znacznie mniejszym stopniu ciężkości i, co tu dużo ukrywać, mniejszych ambicjach. Babasónicos, bo o tym zespole mowa, to jedna z najpopularniejszych obecnie formacji rockowych w Argentynie. Gdyby nie to, że powstała jeszcze w poprzednim wieku, można by odnieść wrażenie, że jest południowoamerykańską odpowiedzią na modę na rock garażowy.
Babasónicos uformował się na początku lat 90. W jego skład weszli członkowie formacji Peligrosos Gorriones i Los Brujos. Nazwa grupy to nawiązanie do nazwiska indiańskiego guru Sai Baby i tytułu kreskówki „Jetsonowie”, którego hiszpańskojęzyczna wersja brzmi: „Los Supersónicos”. Babasónicos wnet wyrośli na jedną z najpopularniejszych grup rodzimego podziemnego rocka. Wszystko zmieniło się w 1999 roku po wydaniu albumu „Miami”. To dzięki niemu o kapeli dowiedziała się szersza publiczność. Potencjał tej muzyki docenił też Ian Brown ze The Stone Roses, który zaprosił Babasónicos, by zagrali na jego solowej płycie „Golden Greats”. Wielu starych fanów zarzuca zespołowi, że się skomercjalizował. Widocznie nie mogą przeboleć, że stał się jednym z najpopularniejszych zjawisk muzycznych w Argentynie. Babasónicos byli wielokrotnie nominowani do latynoamerykańskiej edycji nagród MTV. Ostatecznie w 2007 roku zdobyli wyróżnienie jako najlepszy rockowy skład i otrzymali Los Premios MTV Latinoamérica Award.
Najnowszy krążek zespołu, zatytułowany „Mucho”, to porcja przyzwoitej rockowo-gitarowej muzyki, z wyraźnymi ciągotami w stronę przebojowości. Taki jest pierwszy singiel, promujący płytę – „Pijamas”, choć muszę przyznać, że mi do gustu przypadły bardziej żywe piosenki, takie jak „Cello Rojo”. Bardzo ciekawie wypadł również romans Babasónicos z elektroniką, czyli „Microdancing”. Z takimi przebojami mogą spokojnie stawać w konkury, chociażby z takimi Klaxons.
Wypada jeszcze wspomnieć o przykrym wydarzeniu, jakim przywitał Babasónicos rok 2008. 12 stycznia na nowotwór układu chłonnego zmarł ich wieloletni basista, Gabriel Manelli. Zdążył jednak zarejestrować kilka linii basu, które wykorzystano w czasie produkcji albumu.
LUIS ALBERTO SPINETTA – „Un Mañana”
Luis Alberto Spinetta<br>Fot. weblog.educ.ar
Luis Alberto Spinetta
Fot. weblog.educ.ar
Argentyńczycy posiadają bogatą rockową historię, z czego wielu Europejczyków nawet nie zdaje sobie sprawy. Mają też swojego Boba Dylana (ewentualnie, jeśli porównywalibyśmy z Polską – swojego Niemena), jest nim Luis Alberto Spinetta.
Urodził się 23 stycznia 1950 roku w Buenos Aires. Zafascynowany twórczością The Beatles, jeszcze jako nastolatek postanowił, że będzie miał zespół. Dopiął swego, powołując do życia grupę Almendra. Był to początek jego bujnej kariery muzycznej. Przez lata był liderem wielu znaczących dla argentyńskiego rocka kapel, takich jak Pescado Rabioso, Invisible, Spinetta Jade, czy Spinetta Y Los Socios Del Desierto. Z powodzeniem rozwijał także karierę solową, na rzecz której na początku XXI wieku porzucił poboczne projekty. Do historii przeszedł, ponieważ jako jeden z pierwszych wokalistów śpiewał w języku hiszpańskim. W latach 60. było to czymś radykalnie nowym. Spinetta razem z innym genialnym muzykiem, Charlim Garcią, nazywany jest ojcem argentyńskiego rocka.
W 2008 roku Spinetta wydał kolejne wspaniałe dzieło, album „Un Mañana”. Co prawda nie jest tak przełomowe i kontrowersyjne, jak jego wczesne płyty, ale potwierdza klasę artysty. Materiał zawarty na krążku jest mocno osadzony w klimacie muzyki końca lat 60. Dużo na nim akustycznych brzmień oraz instrumentów klawiszowych. Myliłby się jednak ten, kto wysnułby z tego wniosek, że materiał jest nudny. Wręcz przeciwnie, Luis Alberto postarał się, by utwory były bardzo zróżnicowane. Czego tu nie ma: jazz, bossa nova, rock progresywny, elementy art rocka. Jednym zdaniem wszystko, o czym miłośnik klasycznego grania mógłby sobie zamarzyć. Dobrze, że jeszcze ktoś nagrywa takie albumy.
Rynek muzyczny Ameryki Łacińskiej jest bardzo specyficzny. Miesza się w nim śmietanka światowej muzyki rozrywkowej (jak ostatnio podbijający tamtejsze listy przebojów nowy Coldplay) z rodzimymi wykonawcami, a sporą popularnością cieszą się muzycy sąsiadów. Głównie ze względu na ten sam język. Dlatego na liście najlepiej sprzedających się płyt w Argentynie znajdują się również artyści z Meksyku (np. Julieta Venegas z rewelacyjnym koncertem dla programu MTV Unplugged) czy Urugwaju (tu szczególnie polecam najnowszą płytę zespołu El Cuarteto De Nos zatytułowaną „Raro”). Oczywiście nie brakuje też reprezentantów Hiszpanii (na przykład zespół Amaral i jego dwupłytowy, bardzo udany album „Gato Negro Dragón Rojo”).
A teraz muszę już zakończyć wycieczkę i się pożegnać. Mam nadzieję, że będziecie kontynuowali ją dalej sami. Bo wiecie… Argentyna… Nie chcę się spóźnić na 7438854 odcinek „Zbuntowanej Beatrycze”. Dziś José ma wyznać Esmeraldzie, że jest stryjem szwagra matki dziadka ojca konkubenta sprzedawczyni w mięsnym, gdzie jej ojciec robił zakupy jako sześciolatek…
koniec
8 sierpnia 2008

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Eins, zwei, drei, vier, fünf, sechs, sieben…
Sebastian Chosiński

20 V 2024

Gdybym w połowie lat 70. ubiegłego wieku mieszkał w Republice Federalnej Niemiec i był fanem krautrocka, nie omieszkałbym wybrać się na koncert Can. Może nawet pojechałbym (i częściowo popłynął promem) do Brighton, choć pewnie nie byłoby to tanie. Po występnie musiałbym jednak uznać, że opłacało się. „Live in Brighton 1975” to najlepszy koncertowy zapis, jaki pozostawił po sobie zespół z Kolonii.

więcej »

Non omnis moriar: Płyń, Pavel, płyń!
Sebastian Chosiński

18 V 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj kolejny longplay, tym razem wydany w RFN, na którym Orkiestra Gustava Broma wykonuje utwory Pavla Blatnego.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Średnio udane lądowanie
Sebastian Chosiński

13 V 2024

W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Z tego cyklu

Zjawisko na wymarciu
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Efekt zadowolenia
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Wolny jak ptak
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Australia ’08
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Tegoż autora

Sześćdziesiąt lat minęło…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Po komiks marsz: Maj 2024
— Paweł Ciołkiewicz, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Marcin Knyszyński, Marcin Osuch, Agnieszka ‘Achika’ Szady

Napoleon i jego cień
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Maska kryjąca twarz mroku
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Włoski Kurosawa
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Palec z artretyzmem na cynglu
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Magia i Miecz: Z niewielką pomocą zagranicznych publikacji
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Idź do krateru wulkanu Snæfellsjökull…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Komiksowe Top 10: Marzec 2024
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

I ty możesz być Kubą Rozpruwaczem
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.