Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 21 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Islandia na wyciągnięcie ręki

Esensja.pl
Esensja.pl
Moda na Islandię w naszym kraju trwa. Surowy klimat i mitologia tej wulkanicznej wyspy stanowią dla nas większą egzotykę niż oglądane w telewizji piaszczyste pejzaże Nic więc dziwnego, że warszawski koncert Sigur Rós przyciągnął tłumy. Na szczęście był on wyjątkowy nie tylko z powodu obcowania z mieszkańcami północnego kraju, ale przede wszystkim ze względu na muzykę.

Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Islandia na wyciągnięcie ręki

Moda na Islandię w naszym kraju trwa. Surowy klimat i mitologia tej wulkanicznej wyspy stanowią dla nas większą egzotykę niż oglądane w telewizji piaszczyste pejzaże Nic więc dziwnego, że warszawski koncert Sigur Rós przyciągnął tłumy. Na szczęście był on wyjątkowy nie tylko z powodu obcowania z mieszkańcami północnego kraju, ale przede wszystkim ze względu na muzykę.
Jón Þór Birginsson<br>Fot. www.brokenwindows.org
Jón Þór Birginsson
Fot. www.brokenwindows.org
Kto by pomyślał, że Sigur Rós cieszy się w Polsce taką popularnością… Na pewno nie organizatorzy, którzy dwukrotnie zmieniali miejsce koncertu. Pierwotnie miał się on odbyć w klubie Palladium, szybko jednak z tego pomysłu zrezygnowano i przeniesiono imprezę do Stodoły. Jednak kiedy okazało się, że na trzy miesiące przed występem nie było już biletów, management podjął decyzję, że odbędzie się on w amfiteatrze w parku Sowińskiego na warszawskiej Woli.
Trzeba przyznać, że był to strzał w dziesiątkę. Nie tylko ze względu na możliwość pomieszczenia tam większej ilości osób, ale również dlatego, że scena amfiteatru jest całkiem spora, a akustyka całkiem niezła. Szczęśliwcy, którzy mogli spocząć na ławeczkach, na pewno docenili ten fakt. Zwłaszcza że muzyka grana przez Islandczyków bardziej nadaje się do kontemplowania niż pogowania pod sceną.
Równo o 20 na scenie zapaliły się światła i pojawił się supportujący główną gwiazdę Ólafur Arnalds. Młodzieniec wyglądał bardzo niepozornie i co chwila nerwowo przygładzał rozczochrane włosy. Wraz z towarzyszącym kwartetem smyczkowym wykonał półgodzinny set. Oszczędna i przesycona poczuciem beznadziei muzyka dobrze sprawdziła się jako wstęp do koncertu Sigur Rós. Sam Ólafur okazał się jednak bardzo sympatycznym człowiekiem, który nie obawiał się zagadywać publiki (dla porównania: wokalista Sigur Rós po raz pierwszy odezwał się po 40 minutach występu). Szkoda tylko, że wysiłki Arnaldsa zostały zniweczone przez ociągającą się ekipę techniczną, która potrzebowała aż pół godziny, by przygotować scenę przed głównym występem. W tym czasie publika zaczęła się nudzić, co głośno akcentowała. Sytuacji nie ratował zapętlony fragment muzyczny, puszczany z głośników. Wierzcie mi, ale po dwóch kwadransach słuchania w kółko tego samego miałem zamiar gryźć podeszwy.
Na tę trasę zespół wybrał się tylko w podstawowym składzie. Zabrakło sekcji dętej i kwartetu smyczkowego Amiina, które od dawna towarzyszyły muzykom. Uspokoję jednak sceptyków: ten zabieg w dużym stopniu przysłużył się występowi. Dzięki konieczności ograniczenia instrumentarium całość zabrzmiała bardziej szorstko, ale również zyskała na ekspresji.
Tym razem członkowie Sigur Rós nie ukrywali się przed publiką za prześcieradłem. Wreszcie można było się im dokładnie przyjrzeć. Trzeba przy tym przyznać, że każdy z nich wydawał się, jakby pochodził z innej bajki. Najbardziej wyróżniał się wizualnie perkusista Orri Páll Dýrason – jako jedyny nie był wystrojony na czarno, a do tego na głowie nosił mieniącą się koronę. Przez to sprawiał wrażenie, jakby był znacznie młodszy od kolegów. Obserwując go, siedzącego za perkusją, można było odnieść wrażenie, że jest nieco znużony graniem w kółko tych samych utworów. Jednak kiedy przystępował do atakowania instrumentu, robił to z taką mocą i zaciekłością, że nie było mowy, by nie przeżywał każdego występu.
Sigur Ros<br>Fot. bp1.blogger.com
Sigur Ros
Fot. bp1.blogger.com
Po drugiej stronie sceny, zasłonięty licznymi instrumentami klawiszowymi, przycupnął brodaty Kjartan Sveinsson. Stanowił całkowite przeciwieństwo Orriego: ubrany schludnie w gustowny garnitur, w gestach spokojny, zasłuchany w swoją muzykę. Kiedy zmieniał instrumenty, do każdego podchodził powoli, dystyngowanie i niespiesznie. Każdemu z nich w końcu należał się szacunek.
Równie elegancko wyglądał basista Georg Hólm. Przez cały koncert stał praktycznie w bezruchu, lecz miał w sobie coś hipnotycznego, co przykuwało wzrok. Może to sprawka solidnej postury, a może skupionego, surowego wyrazu twarzy, który z czasem zaczął łagodnieć, by pod koniec głównego setu przerodzić się w szczery uśmiech.
I wreszcie doszliśmy do wokalisty i gitarzysty, Jóna Þóra Birginssona. Odziany był w uniform, który mógł się kojarzyć ze strojem noszonym przez kapelmistrza orkiestry dętej. W jednym ręku mocno trzymał gryf gitary, a w drugim smyczek, którym z zapałem na niej grał. Jón był najbardziej żywiołowym członkiem Sigur Rós. Gdy tylko nie śpiewał, miotał się po scenie lub co jakiś czas zmieniał instrumenty. Bez przesady można stwierdzić, że jest urodzonym frontmanem. Zwłaszcza że potrafił w bardzo efektowny sposób połamać smyczek na gitarze.
Jeśli chodzi o muzykę, to panowie skupili się głownie na największych przebojach. Oczywiście, jeśli można w ogóle tak mówić o twórczości Sigur Rós. Nie zabrakło więc znanych z singli „Svefn-g-englar”, „Glósóli”, czy „Sæglópur”. Publiczność bardzo żywo zareagowała zwłaszcza na ten ostatni. To jednak nic w porównaniu z tym, co się działo w czasie „Globbeledigook”, kiedy cały amfiteatr zaczął klaskać do rytmu, do czego zachęcał Jón. W nagrodę na zebranych posypały się chmury confetti imitującego śnieg. Zrobiło to niesamowite wrażenie – publika oszalała, a tymczasem muzycy zeszli ze sceny. Jasne było, że koncert nie może się tak zakończyć. Na bis zagrali jeszcze finałowy utwór z płyty „()” – „Popplagið”. Był to bezsprzecznie najmocniejszy punkt programu. Członkowie Sigur Rós w jego wykonanie włożyli całą energię, tworząc niezwykle emocjonalną ścianę dźwięków. Myślę, że dziś tak grać potrafi tylko Radiohead. Coś pięknego.
Po tym utworze zespół znów opuścił scenę, tym razem bez zamiaru powrotu. Przynajmniej w celach muzycznych, bowiem pojawił się jeszcze, by podziękować rozgorączkowanej publice ukłonami. Ta jednak ani myślała rozchodzić się do domów i cały czas skandowała „Si-gur-Rós”. Zauroczeni Islandczycy po chwili pojawili się więc znowu, by wykonać jeszcze jedną, ponadprogramową piosenkę – „Viðrar Vel Til Loftárása”. Był to piękny prezent dla polskiej publiczności, która wręcz spijała każdy dźwięk, jaki wydobywał się z głośników.
Choć muzyki Sigur Rós można słuchać i słuchać, koncert musiał się kiedyś skończyć. Zachwyceni widzowie powoli zaczęli opuszczać amfiteatr, zostawiając za sobą scenę pokrytą śnieżnym confetti, na której wyraźnie odznaczały się trzy kwiaty słonecznika, które wrzuciła jedna z zachwyconych fanek.
koniec
27 sierpnia 2008

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Eins, zwei, drei, vier, fünf, sechs, sieben…
Sebastian Chosiński

20 V 2024

Gdybym w połowie lat 70. ubiegłego wieku mieszkał w Republice Federalnej Niemiec i był fanem krautrocka, nie omieszkałbym wybrać się na koncert Can. Może nawet pojechałbym (i częściowo popłynął promem) do Brighton, choć pewnie nie byłoby to tanie. Po występnie musiałbym jednak uznać, że opłacało się. „Live in Brighton 1975” to najlepszy koncertowy zapis, jaki pozostawił po sobie zespół z Kolonii.

więcej »

Non omnis moriar: Płyń, Pavel, płyń!
Sebastian Chosiński

18 V 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj kolejny longplay, tym razem wydany w RFN, na którym Orkiestra Gustava Broma wykonuje utwory Pavla Blatnego.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Średnio udane lądowanie
Sebastian Chosiński

13 V 2024

W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Tegoż autora

Sześćdziesiąt lat minęło…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Napoleon i jego cień
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Maska kryjąca twarz mroku
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Włoski Kurosawa
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Palec z artretyzmem na cynglu
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Idź do krateru wulkanu Snæfellsjökull…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

I ty możesz być Kubą Rozpruwaczem
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

My i Oni
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Wielki mały finał
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Piołun w sercu a w słowach brak miodu, czyli 10 utworów do tekstów Ernesta Brylla
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.