Podsumowanie muzyczne roku 2008 (1)Sebastian Chosiński, Mieszko B. WandowiczPodsumowanie muzyczne roku 2008 (1)Mieszko B. Wandowicz TRZEBA: Earth „The Bees Made Honey In The Lion’s Skull” Dylan Carlson wciąż jest bardziej znany ze względu na komitywę z Kurtem Cobainem niż swoje muzyczne poszukiwania. Te zaś, jeżeli w ogóle kojarzone, postrzegane są przez pryzmat pierwszych albumów Earth. Tymczasem zespół konsekwentnie oddala się od korzeni, zachowując przy tym charakter i oryginalność. Nowa płyta ekipy ze Seattle to nie tylko logiczna kontynuacja „Hex” i „Hibernaculum”, ale i jedna z najciekawszych pozycji w dorobku grupy. Przygnębiająca, powolna muzyka, bliższa post-rockowi niż nieznośnemu buczeniu; przesiąknięta przy tym duchem amerykańskiego Południa i dotknięta magiczną różdżką Billa Frisella. Ja to kupuję. Portishead „Third” Posępniej. Chaotyczniej. Bardziej psychodelicznie. Wiem, że to wyznanie zakrawa na herezję, ale „Trzeci” stał się moim ulubionym albumem Portishead. The Young Gods „Knock on Wood” Teoretycznie, jako kompilacja nagranych na nowo utworów sprzed lat, ten album nie powinien być stawiany obok całkiem oryginalnych płyt studyjnych. Jeżeli jednak taki zespół jak The Young Gods – na co dzień trio samplerowo-perkusyjno-wokalne – nagrywa płytę prawie zupełnie akustyczną; jeżeli w nowej konwencji wypada równie intrygująco, jak w starym, elektronicznym wcieleniu, jedynym wyjaśnieniem wydaje się interwencja siły wyższej. „Knock on Wood” potwierdza starą prawdę – dla Wielkich Muzyków instrumentarium jest tylko drugorzędnym środkiem przekazu i nie ma większej rangi. Prawdziwi arystokraci pokazują klasę niezależnie od stroju i otoczenia. WARTO: A.K.A.C.O.D. „Happiness” Co by powstało, gdyby muzycy Morphine nasłuchali się Black Sabbath i zatrudnili zadziorną wokalistkę? O tak, właśnie to. Boris „Smile” Azjatyckie trio zaczynało od drone doomu. Nie stroniło od stoner rocka, ambientu i tradycyjnej psychodelii; współpracowało z Sunn O))), Merzbowem i Kuriharą. „Smile” to kocioł, w którym warzy się bogata historia grupy. Hałas i rock and roll mieszają się z tandetnymi balladami, a za przyprawę służy krótka kpina z Metalliki w postaci „BUZZ-IN”. Efekt? Jedna z najlepszych płyt Boris. W dwóch, znacznie różniących się od siebie wersjach: amerykańskiej – dla mięczaków i japońskiej – dla hardcorowców. Kayo Dot „Blue Lambency Downward” Trzeci długograj amerykańskich eksperymentalistów zebrał gromy za pretensjonalność, rozwlekłość i awangardę dla samej awangardy. Słowem: casus The Mars Volta, również zresztą oskarżanych trochę niesprawiedliwie. Tymczasem „Blue Lambency Downward” to trudna, ciężka, ale bardzo ciekawa dawka… rocka progresywnego? Jazzu? Kameralistyki? Madrugada „Madrugada” Oczywiście, trudno nie zadać sobie pytania, czy gdyby Robert Burås nie pożegnał się ze światem w wieku lat 31, ostatnie jak do tej pory i, jeżeli wierzyć zapowiedziom, ostatnie w ogóle dzieło Madrugady spotkałoby się z równie pozytywną reakcją krytyki. Najpewniej – nie. A szkoda, bo mroczne piosenki Norwegów z singlowym „Look Away Lucifer” na czele zasłużyły na brawa bez względu na tragiczną śmierć gitarzysty. Metallica „Death Magnetic” Wstyd się przyznać, ale dawno nie bawiłem się tak dobrze przy nowym, klasycznie metalowym albumie. Co z tego, że niemiłosiernie wtórnie, co z tego, że „The Unforgiven III”, skoro noga samowolnie przytupuje, a głowa się kiwa? Aha, solówki – jeśli mam być szczery, wcale nie były mi potrzebne do szczęścia. No-Man „Schoolyard Ghosts” Mówią, że gdyby nie Wilson, nowym albumem projektu nikt by się nie zainteresował, zwłaszcza że krążek jest wyraźnie gorszy niż poprzednie. Pewnie o tyle to prawda, że sporo i tak przecież nikłej popularności duet zawdzięcza swojej bardziej znanej połowie. W tym jednak cały ambaras, że No-Man, oprócz lidera Porcupine Tree tworzony przez Tima Bownessa, od lat wydaje znacznie ciekawsze płyty niż Jeżozwierze. I nie sądzę, żeby główny powód wysokiej formy Brytyjczyków nazywał się Steven Wilson. The Residents „The Bunny Boy” Krótko, przekornie i intensywnie. Na żywo – przegadany spektakl, na płycie – najlepszy od lat materiał zamaskowanych obłąkańców. NIEGĘSI: Jacaszek „Treny” Nie twierdzę, że czekałem na taki polski album, ale po fakcie cieszę się, że w końcu jest. Minimalistyczna fuzja elektroniki i muzyki kameralnej, wzbogacona subtelnymi żeńskimi wokalizami, opatrzona została tytułem trafnie oddającym towarzyszące jej emocje. Tu i ówdzie można by nieco przyciąć, i bez tego jednak melancholia nie zamienia się w znużenie. Jedna z najciekawszych płyt powstałych w ostatnich latach w kraju nad Wisłą. Sing Sing Penelope „We Remember Krzesełko” Moje ucho, raczej mało jazzowe, podszeptuje coś o Soft Machine i Davisowskim „Bitches Brew”. Chociaż zawartość „We Remember Krzesełko” osadzona jest w latach siedemdziesiątych, tworzącym zespół muzykom nie brak eksperymentatorskiego zacięcia. I ta wariacja na temat motywu z Bonda – za nią wybaczyć mogę nawet brak kompozycji tytułowej w wersji audio. ROZCZAROWANIE: Zbyt wiele razy nadwerężone zostało moje zaufanie do tego czy innego twórcy, bym po każdym, kto wydał jedną lub kilka dobrych płyt, spodziewał się kolejnego frykasa; dlatego też trudno mi sypnąć z rękawa listą rozczarowań. Najpewniej niemożliwe jest jednak zupełne skreślenie złudzeń, mentalne zburzenie wszystkich bastionów muzycznej subtelności i solidności. Jedną z takich niezachwianych ostoi był dla mnie zespół Van Der Graaf Generator i nawet rozstanie Anglików z Davidem Jacksonem nie przygotowało mnie na nadejście muzycznego antybohatera 2008 roku – „Trisector”. Pal licho, że nie ma saksofonu – brak energii i brzmienie bardziej archaiczne niż na krążkach sprzed trzydziestu pięciu lat bolą zdecydowanie mocniej. Rzecz powyżej poziomu przyzwoitości, ale zatrważająco gorsza od jakiegokolwiek albumu grupy, z którą niewielu w historii rocka może się równać. |
W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj album z „trzecionurtowymi” kompozycjami Pavla Blatnego w wykonaniu Orkiestry Gustava Broma.
więcej »Pierwsza nagrana po rozstaniu z wokalistą Damo Suzukim płyta Can była dla zespołu próbą tego, na co go stać. Co z tej próby wyszło? Cóż, „Soon Over Babaluma” nie jest może arcydziełem krautrocka, ale muzycy, którzy w składzie pozostali, czyli Michael Karoli, Irmin Schmidt, Holger Czukay i Jaki Liebezeit, na pewno nie musieli wstydzić się jej.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Jazzowe oblicze noise’u i post-rocka
— Sebastian Chosiński
Kto nie ryzykuje, ten… w spokoju nie żyje
— Sebastian Chosiński
W starym domu nie straszy
— Sebastian Chosiński
Czas zatrzymuje się dla jazzmanów
— Sebastian Chosiński
Płynąć na chmurach
— Sebastian Chosiński
Ptaki wśród chmur
— Sebastian Chosiński
„Czemu mi smutno i czemu najsmutniej…”
— Sebastian Chosiński
Pieśni wędrujące, przydrożne i roztańczone
— Sebastian Chosiński
W kosmosie też znają jazz i hip hop
— Sebastian Chosiński
Od Bacha do Hindemitha
— Sebastian Chosiński